Widać ktoś w Hollywood wziął sobie do serca uwagi niejakiego H. S. Plinkett'a, robiąc fajny film SF z gatunku "KOSMICI ATAKUJĄ!".
Akcję widzimy (podobnie jak w Cloverfield'zie) z perspektywy zwykłych ludzi – pary (nie małżeńskiej) Jarreda i Eleine.
Apokalipsa nie następuje od razu – najpierw mamy niebieskie flary które
przejmują kontrolę nad ludźmi przy pomocy pięknego niebieskiego światła
(dobry pomysł swoją drogą). Jak określa to bohaterka Eleine – "po prostu genialne" :).
Dzieło to subtelnie nawiązuje do "Dnia niepodległości" w szczególności w
podobnych scenach widoku metropolii L.A. z góry (a wiec z perspektywy
obcych) oraz do "Wojny światów" Spielberga. Podobnie jak sceny walki z mothership obcych – pierwsza klasa (armia USA wysyła najpierw drony z termojądrową rakietą – słusznie swoją drogą). Co mi się podobało w filmie? MEGA EPA, szczególnie w scenach końcowych. Film nie jest dla debili, och nie. Każda scena jest starannie przemyślana i wykonana. Film w swej logiczności jest tak dopracowany, iż główny bohater nie zapomni postawić kamienia w samo-zamykające się drzwi.
Podsumowując: FILM JEST MEGA NA WYPASIE! Jak widać bez wypasionego CGI można zrobić film SF z fajnymi pomysłami. Mam nadzieję że Bitwa: Los Angeles będzie trzymać poziom Skyline.