Solo: A Star Wars Story
Tytuł: Solo: A Star Wars Story
Produkcja: USA, 2018
Gatunek: Fantastyczno-naukowy
Dyrekcja: Powiedzmy, że Ron Howard
Za udział wzięli: Would that it were so simple
O co chodzi: Wielki skok
Jakie to jest: W związku ze zgłaszanym przez ludność zapotrzebowaniem, w ramach wyjątku wyciągnę swój mózg ze słoja i skreślę kilka słów na temat Solo: A Star Wars Story.
Na dzień dobry podkreślę, że jak na film kręcony w trybie awaryjnym na dwa razy, wyszło to świetnie. Zasadniczo traktuję Rona Howarda jako dobrego wyrobnika, który zwykle kręci poprawne ale nic niewarte filmy typu Dany Browny. Ale z drugiej strony nie zapominam, że czasem wyciąga on z plecaka buławę wizjonera i kręci np. Willowa, którego znaczenia w dziejach kina fantastycznego nikomu nie trzeba tłumaczyć. Tak więc nic dziwnego, że w momencie kryzysu Kasia Kennedy wzięła właśnie jego, gdyż był on w stanie zapewnić przyzwoite pogotowie reżyserskie.
Tym niemniej, ogromny żal, że Lord i Miller z jakichkolwiek powodów nie mogli nakręcić filmu po swojemu. Coś mi się zdaje, że cała koncepcja Star Wars Stories, która rzekomo miała pozwolić różnym reżyserom eksperymentować ze światem SW w różnych kierunkach powoli wraca w stare koleiny. Podobnie jak w przypadku R1, Lucasfilm chyba w połowie roboty spękał i zadbał o to, by film nie za bardzo odbiegał stylem od znanej i lubianej stylistyki „dużych” Epizodów.
Kręcenie wszelkich originów zawsze niesie w sobie niebezpieczeństwo skopania tego, co o originowanej postaci wiemy – a także wrzucania zbyt wielu życiorysowych grzybów w barszcz. Że Han Solo miał epizod w armii Imperium – OK, wiadomo. Że zrobił Kessel Run w 12 parseków – OK, powinno być (zgodnie zresztą z wytłumaczeniem czemu to jest w parsekach znanym z podręczników RPG). Ale czy też trzeba było wciskać Lando, Sokoła Millennium itp.? To oczywiście kluczowe elementy w biografii Solo, ale niekoniecznie trzeba je wszystkie objechać za jednym filmem i to momentami w mało finezyjny sposób. Oczywiście Lucasfilm musiał założyć, że skończy się na jednym filmie Solo bez sequeli, więc pewnie zależało im, aby jak najwięcej tematów odfajkować za pierwszym podejściem.
Film, mimo absencji pierwotnych reżyserów, krzewi klimat lekki i humorystyczny – więc jak nietrudno się domyśleć, kluczowym czynnikiem sukcesu będzie tu obsada potrafiąca ów klimat zapewnić. I tu właściwie nie ma się do czego przyczepić: Woody Harrelson świetnie odstawia westernowego rewolwerowca-najemnika i generalnie mocno podnosi poziom całego filmu, co w sumie jest oczywiste. Donald Glover to właściwie skóra, głos i dowcip ściągnięte ze starego Lando i przyznam, że chyba jest to najbardziej idealne oddanie młodszej wersji postaci, jakiego można sobie życzyć z od filmu SW, mimo że jest to po prostu technika kopiowania. Natomiast sam Alden Ehrenreich (nazwisko przeklejam, bo nie umiem wpisać z czapy) jako Solo – cóż, zakładam że zdania będą spolaryzowane. W niektórych scenach jego wygląd i zachowanie pozwala się prawie nabrać, że to młody Harrison Ford, w innych – czujemy się trochę osobliwie. Wiadomo, że origin i kształtowanie bohatera itp., ale trochę dziwnie patrzy się na trudną i momentami tragiczną młodość tej wesołej postaci (zwłaszcza, że znamy już jej trudną i momentami tragiczną starość). W odróżnieniu od Glovera Ehrenreich nie kopiuje – stara się faktycznie zagrać młodego, niedojrzałego Solo, który dopiero boleśnie musi nauczyć się prawd życiowych pozwalających stać mu się dojrzałym cynikiem w ANH.
Poza ludziami, niewątpliwie ważnymi bohaterami tego filmu są też roboty. Pierwszy oficer Landa, czyli żeński L3 jest robotem znacznie ciekawszym niż K-2SO, choć jego osobowość jest ciut za mocno przerysowana. Natomiast jego robocie przygody i rola w całości świata SW niewątpliwie stanowią godny dodatek do kanonu Sagi.
Generalnie odnoszę wrażenie, że Solo jest mniej inwazyjny w dotychczasowy kanon i nasze wyobrażenie o nim niż Rogue One. Opowieść jest znacznie bardziej kameralna, nie ociera się za bardzo o galaktyczny big picture, skupiając się raczej na westernowych pojedynkach, szulerstwach i napadach na pociąg. No ale z drugiej strony oczywiście nie jest żadną tajemnicą, że ta wesoła akcja ma doprowadzić do ewolucji postaci od punktu A do B. Nie ma tu szczególnych fikołków, może poza niespodzianym cameo na koniec, które chyba stają się stałym punktem programu w spin-offach. Ciężko ocenić jednoznacznie film funkcjonujący na tak małą skalę w świecie SW, który z drugiej strony jest równie ważny dla postaci Solo jak ANH dla Luke’a. W kategorii „spin-off SW” – oceniam go bardzo dobrze, a w kategorii „film SW” – czas pokaże.
Oczywiście jaja sobie robię, bo nie jestem ćwokiem, który pisze, że czas pokaże. Jako „film SW” – też bardzo dobrze 🙂
Ocena (1-5):
Spotkanie na Mimban: 5
Masters of Teräs Käsi: 5
Utracona fortuna: 5
Fajność: 5
Cytat: Not everything. Just little more than you.
Ciekawostka przyrodnicza: Thoth Amon.
Ście się obudzili…
No kurwa nie wierzę… Zakazana znowu nadaje?
Trzeci! To teraz recka EVIII 😉