Wolfman, The
Tytuł: The Wolfman
Produkcja: USA, 2010
Gatunek: Powiedzmy że horror
Dyrekcja: Joe Johnston
Za udział wzięli: Fred z Angela, Benicio Del Toro, Hannibal, Agent Smith
O co chodzi: Wilkołak terroryzuje prowincję
Stał dwór z drewna, lecz podmurowany… |
Jakie to jest: Jak każdy pamięta, Wolfman to jeden z tych filmów, co rodzą się w bólach. Pierwszy reżyser Mark Romanek opuścił lokal w wyniku tradycyjnych różnic artystycznych. Po nim szybko przewinęła się parada kandydatów, aż stanęło na Joe Jonstonie. Pan efekciarz od Star Warsów może nie kojarzył się za bardzo z klimatycznym horrorem, ale co tu dużo gadać – jego Jurassic Park 3 jest chyba najlepszy w całym cyklu, a Rocketeer to jeden z moich ulubionych filmów późnej ery VHS. Tak więc raczej byłem spokojny o produkcję, zwłaszcza że głównym macherem całego projektu i tak był „ten drugi Del Toro”. Jakież było moje zdziwienie w kinie, kiedy zobaczyłem film ładny, ale niemiłosiernie nudny – czego jak czego, ale nudy dotychczasowym filmom Johnstona zarzucić nie można.
Fabuła Wolfmana jest prosta jak kij i przebiega spokojnie bez żadnych meandr przez całe 1,5h. Właściwie po 10 minutach seansu można spokojnie opowiedzieć film do końca specjalnie się nie myląc. Jak domyślam się, cała energia twórców poszła raczej w budowanie visuali i atmosfery, sama akcja została więc luźno olana.
Kręcili w Rogalinie |
Benicio, tutaj jako Lawrence Talbot przyjeżdża do rodzinnego UK z Ameryki w ramach występów teatralnych. Zbiegiem okoliczności akurat w tym samym czasie jego brachol zostaje zabity w lesie przez niewiadomego stwora, więc Lawrence odwiedza posiadłość rodzinną aby obadać temat. Sytuacje komplikuje nieco szorstka przyjaźń z ojcem (Hopkins) i nieco gładsza z narzeczoną ś.p. brata (Fred z Angela, której odejście od anoreksji najwyraźniej wyszło na dobre). W tle mamy obóz cygański, ksenofobię i inspektora Scotland Yardu – w tej roli Hugo Weaving który powtarza niemal w 100% swoja kreację Agenta Smitha. No i nasz bohater zaczyna zgłębiać tajemnicę, która wiadomo gdzie prowadzi, a nasz bohater przejdzie głęboką przemianę.
Kluczowym elementem każdego filmu o wilkołakach są sceny przemiany – i umówmy się, że prawie nigdy sensownie to nie wychodzi. W wypadku Wolfmana pierwsza przemiana jest pokazana w formie cienia, co uznałem za przejaw pozytywny. Niestety kolejne obserwujemy już w pełnej krasie co oczywiście wywleka i średniej jakości efekty i – umówmy się – dość pocieszną koncepcję samej transformacji.
Jejku! Zupełnie jak u mnie w Matrixie! |
Z całego filmu jeszcze najlepiej wypada właśnie wzmiankowany design. Ponure rozpadające się dworzyszcze na angielskiej prowincji w aurze permanentnego zachmurzenia przywodzi nieco na myśl Gears of War. Wszystko podane w prawie-monochromatycznej tonacji, która stanowi największy w sumie ukłon w stronę oryginalnych potworów Universalu z dotychczasowych rimejków. W ogóle stawianie filmu w jednym rzędzie z dokonaniami Stephena Sommersa (dobrymi Mumiami i żenującym Van Helsingiem) jest nieporozumieniem. Johnston z del Torem podeszli do tematu bardzo poważnie, co w sumie miało sens, jako że film miał największy z dotychczasowych potencjał horrorowy.
No i kolejny raz się okazuje, że horror to trzeba umieć robić. Wolfman roi się bowiem od strachów typu „A kuku!”, ale na poważnie to się tu nie przestraszymy. Ani cygańskie gusła, ani bieganie nocą po zamglonym lesie, ani tym bardziej bieganie po Londonie niestety nie niosą należytego potencjału strachu. Oldskulowe długie ciche sceny w posiadłości czy wiosce niestety budują raczej atmosferę senności niż obawy. Tytułowy bohater biegający w crinosie po Londku też raczej prowokuje nasze zainteresowanie scenografią z okresu niż strach (fajnie że to kolejny zaraz po Sherlocku film przedstawiający to miasto z przełomu wieków). Z ciekawych lokacji w filmie nie brakuje krypt, domów wariatów, mrocznych strumieni w lesie czy stonehengów.
Już zbudowali |
Co do postaci, niezwykle zabawny jest fakt, że właściwie wszystkie postacie na ekranie są interesujące – poza główną. Hopkins i Weaving są własną marką i nie ma właściwie co pisać, że swoje role odfajkowali dobrze. Emily Blunt – również zaskakująca transformacja przy przejściu z małego na duży ekran. Fajny jest też sikhowski lokaj Talbotów czy pan doktor psychiatrii. Natomiast sam Lawrence to mruk zgrywający zimnego twardziela do momentu jak nie daje się wrobić jak dziecko w wilkołactwo. Potem już tylko chodzi i użala się nad sobą, od czasu do czasu robiąc zamieszanie. Postać, która zapewne na papierze była zapewne tragiczna i rozdarta i dobita przez problemy rodzinne, jest po prostu banalna i nudna.
W filmie zabrakło wielu rzeczy – może jakiejś kultowej sceny na granicy surrealu, może jakiejś bardziej klimatycznej walki, radykalnego zwrotu akcji. Po cichu miałem nadzieje na bardziej lajtową wersję Braterstwa Wilków, gdzie klimat kapał z ekranu od pierwszej sekundy. Tutaj niestety Jonhston z grubsza widzi w którym kościele dzwonią, ale nie robi nigdy ruchu, który z Wolfmana uczyniłby film dobry. Zalecam zaczekanie aż Polsat puści.
Ocena (1-5):
Przemiany: 2
Klimacik: 4
Horrorowość: 2
Fajność: 3
Cytat: I do have a small gift for you Lawrence in the event you don’t find life as glorious as I find it to be…
Ciekawostka przyrodnicza: Pierwszą wersję soundtracku skomponował Danny Elfman wzorując się na Draculi Kilara. Niestety jego praca została spuszczona w kiblu jako niepasująca do nowej koncepcji filmu. Go figure.
Written by: Commander John J. Adams
Ostatecznie jednak cofnęli się do tyłu 🙂 i w filmie przygrywa nam Elfman który mi brzmiał bardziej jak John Powell
A fakt. Pewnie dlatego to przeoczenie, że muza brzmiała mocno nieelfmanowsko.
Czemuż to na Polsacie? Ja już nie mogę patrzeć na te nieustanne polsatowsko-tv4'owe powtórki gentlemańskiej Ligi… Odnośnie samego filmu – klasyczny motyw przerostu formy nad treścią. Piękne wiktoriańsko-londyńskie krajobrazy, scenografia, kostiumy, lecz marna fabuła. Widocznie zabrakło odjechanego reżysera pokroju Burtona, Ritchie czy innego Coppoli, a tak to jest tylko dobre rzemiosło i nic ponadto. Pozostaje nadzieja na coś więcej na DVD/Blu, na jakiegoś cuta reżyserskiego…