Indiana Jones i skasowany scenariusz
W świecie filmonerdów panuje defaultowe przekonanie, że wszystko co miało być, a nie jest w danym filmie jest lepsze od tego, co ostatecznie znalazło się na ekranie. Concept arty są ciekawsze niż same sceny. Zaginione director’s cuty uczynią z największego gniota arcydzieło. Wycięte wątki przywrócą sens filmowi, a sfilmowane scenariusze są tylko popłuczynami po poprzednich nieskręconych wersjach. Rzucając tylko kilka tytułów: Diuna, Superman II, Alien 4, Batman i Robin… I teraz do tej parady pokrzywdzonych przez los tytułów dołącza Indiana Jones IV.
Historia jest wszystkim znana – wiele lat bujania się z koncepcją czwartego filmu o przygodach Indiany, ileś tam powstałych wersji scenariusza (w tym najbardziej znany Monkey King Chrisa Columbusa), aż w końcu Dżordż i Steven dojechali do Saucer Men of Mars Jeba Stuarta, który stał się punktem wyjścia do docelowego filmu. Potem parę lat nic się nie działo, aż wreszcie powstał scenariusz Franka Darabonta – bazujący na Saucer Menach, dodający jednak kryształowe czaszki i przygody w zaginionym mieście. Wszyscy byli już prawie gotowi do zdjęć, aż nagle Dżordż oświadczył, że scenariusz jest do bani i potrzebna jest kolejna wersja – ku rozpaczy Spielberga i Forda. Tę kolejną wersję napisał David Koepp i to właśnie bazującą na niej miernotę zobaczyliśmy w kinach.
Nie trzeba było długo czekać – scenariusz Darabonta szybko przestał być „tajny” i trafił do netu. Jakie więc cuda kryją się w Indiana Jones and the City of the Gods? Przede wszystkim fabuła jest w 80% zbieżna z Kingdomem of the Crystal Skull, więc nie spodziewajcie się mega rewolucji. Widać, że story pozostało właściwie niezmienione i jest po prostu napisane w inny sposób. Zasadnicze różnice fabularne to:
– brak Mutta
– brak Spalko, którą zastępuje cały szwadron innych przeciwników, na czele z Yuri Makovskym, byłym kumplem Indiany, a tak naprawdę ruskim agentem.
![]() |
Akcja startuje w pobliżu Areji 51, w Atomic Cafe, która to kafeja pokutuje we wszystkich trzech wersjach scenariusza, jeszcze od Saucer Menów. Poznajemy Yuri’ego który z początku wydaje się być zafascynowanym Ameryką odpowiednikiem Sallaha. Dowiadujemy się tez coś więcej o indiańskich skorupach, które pojawiają się nawet w KOTCS. Yuri wnet odłącza się od Indiany i spotyka się z grupą najemników (nie Ruskich!), którzy w przebraniach wojaków jadą zinfiltrować Areę 51. Choć w tej wersji wjeżdżają oni potajemnie rozbrajając tylko jeden posterunek (a nie wybijając wszystkich 10 strażników do nogi, jak w KOTCS), przyznam, że wersja kinowa bardziej mi się podoba. Warto dodać, że podczas tej operacji pada radiowe nawiązanie do THX 1138, a wśród Ruskich pojawia się niejaki Stanislav – postać z Saucer Men.
Dzielny Indiana przez przypadek odkrywa całą akcję i urządza nocny rajd do bazy na koniku w starym stylu Raidersów. Na miejscu okazuje się, że Ruskie zakradają się do hangaru – ale nie jest to bynajmniej magazyn z Arkami (znowu punkt dla wersji kinowej), tylko prozaiczny hangar na nowe typy broni i sprzętu, gdzie spotykają się ze zwykłymi zdrajcami – amerykańskimi naukowcami, którzy sprzedają im pluton do bomby. Nie ma więc całego żenującego motywu z bezsensownym wykradaniem truchła kosmity. Pojawia się za to mroczny zły – chudy, ubrany na czarno koleżka rodem z Dark City. Oczywiście Indiana przeszkadza Ruskim w tym haniebnym dilu, uskuteczniając pościg po hangarze pomiędzy dziwnymi pojazdami i pracującymi silnikami odrzutowymi. Potem znany już z KOTCS kurs na wózku rakietowym i wycieczka do Blast City, zakończona lotem w lodówce. Całej tej akcji towarzyszą dialogi często 1:1 znane z KOTCS, jak również motyw jazdy w bagażniku.
Po tizerkowej przygodzie Indiana zostaje oczywiście oskarżony o kolaborację z ruskim agentem i wylany z roboty – w sposób znacznie bardziej bezwzględny niż w KOTCS. Załamanie swojej kariery topi w kieliszku i po pijaku idzie zwiedzać muzeum uniwersyteckie, w jednej z lepszych scen, jakie mogłyby się pojawić w filmie. Mianowicie, po krótkim dialogu z popiersiem Marcusa, ze słowami „wylaliście mnie, to teraz ja to zabieram” przymierza się do wyniesienia z muzeum wszystkich artefaktów, które tu dostarczył w toku swoich wieloletnich przygód – łącznie z kultową powtórką podmianki złotego idola z Peru. Na tym gorącym uczynku łapie go muzealny strażnik i zdegustowany jego zachowaniem każe wszystko oddać. Potem jeszcze szybka potyczka z chudym zabójcą na czarno i można iść do domu.
![]() |
Potem agenci nocą do drzwi załomocą, więc Indiana zostawia w domu swojego ojca (po kłótni na temat „zwiewać czy stawić czoła oskarżeniom o zdradę”) i zwiewa do Nowego Jorku. To jedna z tych scen, które bardzo powinny znaleźć się w filmie – miasto lat ’50, przygody w gangsterskim półświatku… Kurde, to by mocno skanonizowało KOTCS. W każdym razie Indiana szybko przechwytuje kryształową czaszkę od ruskich agentów i poddaje się jej hipnozie – opisanej bardzo podobnie jak w serii książek „Goście z kosmosu” z naszej młodości. Dodam, że w całym filmie czaszka występuje wyłącznie w wersji ludzkiej, a nie skretyniałej kosmickiej, jak w kinie.
Następnie wycieczka do Peru – naturalnie samopas, bez żadnego Mutta. Tu mamy fajny wątek detektywistyczny: podszywanie się, śledzenie i w końcu Indiana wpada na Marion, która jak się okazuje… czeka na czaszkę, by zabrać ją na ekspedycję w poszukiwaniu Miasta Bogów. Rola Marion i jej dialogi są tu 100x bardziej rozbudowane i ciekawsze, niż w wersji docelowej, ale cóż – może w międzyczasie zweryfikowano zdolności aktorskie pani Allen. W każdym razie spotkanie naszej pary po latach jest niemal tak kultowe jak to w Ravenie w Raidersach. Tu też dowiadujemy się czegoś o postaci Oxleya – który faktycznie zaginął poszukując miasta, a był dla Indiany mentorem (podobnym jak w KOTCS dla Mutta).
W każdym razie Indiana jako skull-bearer przystępuje do ekspedycji, którą prowadzi – uwaga – mąż Marion, węgierski hrabia-archeolog. Przed wyjazdem spotykają się z prezydentem Peru, Escalante na fajnym bankiecie. Bankiet przywodzi na myśl kolację u maharadży Pankot, z tym że tu atrakcją wieczoru jest wieszanie komunistycznych partyzantów na estradzie w lokalu.
Ponieważ ekspedycja jest już w trasie, Indiana z Marion muszą do niej dołączyć lecąc samolotem. I tu mamy mega wypasioną scenę walki powietrznej nad rysunkami w Nazca, gdyż naszych bohaterów ściga innym samolotem Yuri. Zabawna jest scena, kiedy po pierwszym ostrzelaniu Marion wymachuje z kabiny papierami od Escalante krzycząc „Przecież mamy pozwolenie”. A potem już mamy kilka stuntów w wykonaniu dziadka Indiany -spacery po skrzydle, skakanie między samolotami itp. Tu też pada wielkie nieobecne zdanie z KOTCS: „It ain’t the mileage, sweetheart. It’s the years”.
W końcu nasi bohaterowie docierają do obozu hrabiego i poznają międzynarodowy team naukowców, łącznie z niemieckim ewidentnie eks-naziolem. Po drodze Indiana udowadnia, że wiele lat wcześniej pokonał swój strach przed wężami rzucając nimi na prawo i lewo. Niestety zaraz po tym oświadczeniu atakuje go i połyka gigantyczny zmutowany wąż, który ucieka przed ostrzeliwująca go ekspedycją z Indianą w brzuchu! Po pościgu wspina się na drzewo, a tam z jego bebecha wycina się maczetą nasz Jones, sięgając na do widzenia po swój kapelusz. Niestety okazuje się, że ten incydent wystarcza, by odnowić w nim z powrotem strach przed tymi szlachetnymi gadami. Ponadto dowiadujemy się, że miasto ma mutujący wpływ na wszelką żyjącą wokół faunę – wkrótce widzimy wielkie owady, a potem wielkie mrówki. Te same, co w KOTCS, ale dużo większe, zmutowane jak należy. Przy okazji pojawiają się też znani i lubiani Hovitos – tym razem jako płatni przyjaciele.
![]() |
Przy kolejnym obozowisku pojawia się wreszcie postac Oxleya, który tu jest wrzeszcącym, przerażającym szaleńcem, trzymanym w klatce przez ludzi hrabiego – a nie głupkowatym pociesznym dziadkiem z KOTCS. Przy okazji – Oxley w swoich bredniach wariata wykrzykuje „Anung Um Rama”, więc mamy ładne nawiązanie do Hellboya…
Zanim jednak Indiana może dojść z tym tematem do ładu, obóz atakują jednocześnie wzmiankowane wielkie mrówy, Escalante w czołgu oraz oddział mega-super ruskich komandosów Yurija. Po krótkim pacie i celowaniu do siebie nawzajem, nasze ekipy (Indiana & frriends, hrabia, Escalante i Ruskie) rozbiegają się w popłochu przed mrówami, a potem następuje pościg w stylu Commando, czyli ciężarówki, czołgi i inne pojazdy zjeżdżają w dół mega zbocza pomiędzy drzewami – bez możliwości hamowania. Co ciekawe, występuje tu odwrócenie pościgu z Raidersów – tym razem Indiana prowadzi ciężarówkę, a Yuri wskakuje na nią z zewnątrz i próbuje przejąć prowadzenie. Potem mamy tu znany już strzał z drzewa, równie żenujący jak w KOTCS pościg na lianach, a także spływ – tym razem w ciężarówce. Koniec końców wszyscy spotykają się w dolinie wiodącej do miasta.
Tutaj wszyscy liderzy zostają schwytani przez Escalante i w iście Austin-Powerowskim stylu zostają przywiązani w jaskini do dynamitu z mega długim lontem i pozostawieni samym sobie. Oczywiście udaje im się uwolnić i w ślad za prezydentem udają się do miasta i piramidy. Warto dodać, że młyńskie koła, które w KOTCS były widoczne tylko przez dwie sekundy podczas finałowej ucieczki tu są przedstawione jako turbiny systemu zasilania piramidy.
![]() |
Potem jest już mega mrocznie – spotykają ludzi Escalante, którzy z obłędem zabijają się nawzajem. Ale po pomniejszych przygodach docierają do komnaty, gdzie siedzą LUDZKIE kryształowe szkielety – wszystkie bez czaszek. Odpalają jedną, wyjeżdża sarkofag z kosmitami (bardziej przypominającymi tych z Aliena niż z Archiwum X) i mamy krótką retrospekcję z życia mieszkańców piramid, a’la Alien Vs. Predator. Na szczęście nie mamy tu żadnych bredni o istotach międzywymiarowych, tylko dostajemy normalnych, kosmicznych kosmitów.
Następuje bardzo ładne nawiązanie do Hana Solo („Your Worshipfulness”) po czym ożywiony kosmita oznajmia, że spełni każdemu po życzeniu (węgierski hrabia domaga się wiedzy niczym Spalko, Niemiec chce powrotu wujka Adolfa). Nie muszę chyba mówić, że kończy się to śmiertelnie dla wszystkich zainteresowanych złych, a Escalante zostaje zamieniony w żabę. Indy i Yuri jakoś wyrywają się spod czaru kosmity, ostrzeliwują go i w towarzystwie dobrych postaci drugoplanowych zwiewają z piramidy, która rzecz jasna zaczyna się walić.
Finał jest podobny jak w KOTCS – dolina się wali, UFO startuje, unosi się w powietrze… i spada, eksplodując – przyznam, że to by było niezłe. Jeszcze tylko dać w ryj Yuriemu i można wracać do Ameryki. Tam Indiana dostaje od Eisenhowera Medal Kongresu i idzie się hajtać. Na ślubie, podobnie jak w każdym fanowskim i oficjalnym scenariuszu zjawia się i Henry Sr., i Sallah. I żyli długo i szczęśliwie. Bez Mutta.
Jak zapewne się zorientowaliście, nie jest to jakaś obłędna nowa jakość w porównaniu do KOTCS. Film nakręcony wg City of the Gods byłby oczywiście lepszy od tego co powstało – ale nie w jakiś przełomowy sposób. Przewijają się w nim motywy ze wszystkich trzech odcinków (jazdy na koniach, pościgi samochodowe, naziole, egzotyczne kolacje i lokacje, amerykańskie miasto), co oczywiście jest w równym stopniu atutem, co pójściem Darabonta na łatwiznę. Wiele dialogów nadaje się do napisania od nowa, a niektóre ze scen byłyby albo zbyt śmieszne (połykanie przez węża, dziadek skaczący między samolotami), albo stałoby się absolutnie zbędnym kolejnym fajerwerkiem CGI.
Nie jestem pewien, czemu Dżordż odrzucił w całości ten scenariusz – może nagle wpadł na pomysł Mutta, może uznał, że zbyt wiele czasu musiałby spędzić w prawdziwej dżungli, zamiast w klimatyzowanym studiu… City of the Gods jest na pewno zbyt rozdmuchany – i budżetowo i treściowo, ale dałoby się go przyciąć do sensownego filmu. A tak w KOTCS dostaliśmy coś napisanego od nowa, co wykastrowało większość dobrych motywów z pierwotnej fabuły. Szkoda – może następnym razem, Dżordż.
Sam scenariusz możecie zobaczyć na własne oczy pobierając go stąd.
W sumie z tego co widzę najbardziej brakuje mi akcji w Nju Jorku
Tradycyjnie szacun i szapoba za recke tym razem scenariusza, ja wymieklem i przelecialem go po łebkach.
Wszystkie bledy JJA wytknal jak trzeba (np. brak magazynu z artefaktami, waz mutant), ale juz kaskaderka z samolotami byla by IMO przednia. Fajne sa teksty Marion, cala jej postac to klimat Rajdersow. No i o niebo lepsze jest zakonczenie, mega mroczne i przypomina troche koncowke Rajdersow czy nawet bardziej mroczniejsza wersje zakonczenia Krucjaty.
Recka podobała mi się. Czekam na klimaty gangsterskie w latach 50. w Mafii 2.
Scena samolociana sama w sobie była mega i stanowiła kwintesencję indiańskości – ale obawiam się, że w wykonaniu dziadka byłaby nieco żenująca. Pomijając, że byłaby jednym wielkim blueboxem…
JJA bylby kilka lat mlodszy i mniej zdziadzialy 😉
Dzięki za recke. Rzeczywiście, zabójcze to to nie jest. Nie wiem, czy umarłbym na samolotach, czy wężu łykającym Indiego. Ten NY to jakiś powiew świeżości, ale nie wiem, czy posklejaliby to sensownie…
i wy jestescie nerdami? a kto czytal ten scenariusz indego
http://www.the-editing-room.com/indianajones4.html.
Dżej Dżej – kciuk do góry. Dobre w ciul
Scenariusz podoba misie.Szkoda, że go nie zrealizowaly.
JJA zastanawia sie, czemu Dzordz nie zaakceptował skryptu Darabonta. odpowiedż jest prosta: bo skrypt Darabonta – jakkolwiek to zabrzmi w kontekście połykania Indy'ego przez mega węża, 20-tonowych mrówek tudzież skakania po latających samolotach – jest co najmniej o kilka kategorii wiekowych poważniejszy od tej głęboko infantylnej dziecinady, jaką otrzymaliśmy. już pierwsze słowa Indiany sa mocniejsze od wszystkich linijek wypowiedzianych w filmie. poza tym w scenariusza Darabonta bohater chleje, a jak wiadomo showing druken heros is not allowed by MPAA.