King of Kong: A Fistful of Quarters, The
Tytuł: The King of Kong: A Fistful of Quarters
Produkcja: USA, 2007
Gatunek: Dokument
Dyrekcja: Seth Gordon
Za udział wzięli: Prawdziwe nerdy
O co chodzi: Donkey Kong wciąż żywy
Jakie to jest: Lata osiemdziesiąte to epoka automatów i gier video. Do głowy przychodzą od razu takie kulty jak Galaga, Defender, Centipede, Donkey Kong, Pole Position, Space Invaders, Pac Man i wiele innych. Niedoceniane, proste gierki z automatów kształtowały umysły części dzisiejszych 30- i 40-latków stając się podwaliną dla coraz lepiej rozwijającego się i zarabiającego rynku gier komputerowych.
Tyle, że dziś nie będzie o next-genach, wojnie PS3 z XBoxem 360 czy upadku grania na pecetach, tylko właśnie o kulcie klasycznych gier arcade. The King of Kong podjarał mnie od samego początku, zaraz po pojawieniu się w sieci pierwszego trailera. Zapowiedź była doskonała, mocno hermetyczna a tematyka bliska. Pogodzony z polskimi realiami i ograniczeniem umysłowym rodzimych dystrybutorów cierpliwie czekałem na DVD. Wała im.
Warto było nie czekać. The King of Kong to jeden z najlepszych dokumentów jaki kiedykolwiek widziałem i równocześnie jeden z ciekawszych filmów, który miałem okazję ostatnio oglądać. Opowiada historię rywalizacji, nawet bitwy, dwóch hardcorowych graczy w Donkey Konga: mistrza Billy Mitchella i pretendenta Steve’a Wiebe. Film jest również doskonałym portretem niesamowicie snobowego i niszowego środowiska maniaków starych automatów – Poznańskie Towarzystwo Snobowe w porównaniu z nimi to otwarta i przyjacielska grupa młodych ludzi. Ale mimo tej hermetyczności, The King of Kong został nakręcony w niesamowicie lekki i dostępny dla każdego sposób. Nie trzeba być 30-paroletnim graczem czy bywalcem salonów z grami aby szybko załapać bakcyla i dać się wciągnąć w pojedynek obu gości (łeee, to nie oglądam tej pulpy pod masową publiczkę! – Cmdr JJA). Historia opowiedziana jest z biglem, dynamicznie i z dystansem.
Billy Mitchell to niekwestionowany mistrz gier arcade. Prawdopodobnie najlepszy na świecie, uważany jest w swoim zamkniętym środowisku prawie za półboga. Od lat ’80 dzierży potwierdzony rekord w Donkey Kongu oraz Donkey Kongu Juniorze. Tu należy wtrącić, że wg pojawiających się w dokumencie graczy, Donkey Kong uważany jest za jedną z najtrudniejszych gier komputerowych w historii – przeciętny gracz przechodzi zaledwie kilka leveli, spędzając przed automatem góra 3 minuty. Mitchell pławi się w swojej boskości rzucając do kamery różne mądrości typu „No matter what I say, it draws controversy. It’s sort of like the abortion issue” lub „Well, maybe they’d like it if I lose. I gotta try losing sometime”.
Wszystko się zmienia i wywraca do góry nogami, gdy nieznany w hermetycznym światku nauczyciel fizyki Steve Wiebe przesyła do weryfikacji taśmę z pobiciem rekordu Mitchella i przekroczeniu magicznej granicy miliona punktów. Zaczyna się wrzenie, szok takiego kalibru, że trudno uwierzyć, iż to wszystko nie jest wymyśloną historią tylko autentycznym dokumentem. Obserwując poziom zaangażowania i pasję tych ludzi byłem w szoku. Dochodzi do sytuacji kuriozalnych, jak nalot na chatę Wiebe’a – zabrana jest płyta główna z automatu Donkey Konga celem weryfikacji autentyczności i sprawdzenia pod kątem ewentualnych nieuczciwych przeróbek. Potem jeszcze nieoczekiwany zwrot akcji z taśmą Mitchella. Przecierałem zdumiony tylko oczy.
The King of Kong bardzo barwnie i kolorowo opisuje wszystkich bohaterów; kamera jest wszędzie. Zarąbisty jest kult gracza: matka i ojciec są dumni z 40-letniego już przecież Billa Mitchella – jest w czymś najlepszy, był na okładce magazynu LIFE. Żona Steve’a nie wiesza na nim psów, gdy zamiast zakupów od czasu do czasu zamknie się w garażu i przytnie w Donkeya. Pobicie rekordu w Donkey Kongu spowoduje, że pojawi się nawet reporterka a bohater, stając się na chwilę lokalnym celebrity powie parę słów w telewizji śniadaniowej.
W tym momencie robi się smutno gdy myślę o Polsce, gdzie czytanie fantastyki, oglądanie SF, czy granie wciąż dorosłym nie przystoi i jest obiektem żartów czy ostracyzmu w zajebiście nobilitowanym i nowocześnie trendy środowisku. The King of Kong prezentuje tak barwną gamę postaci, że ze świecą szukać takich indywiduów wśród bohaterów „normalnych” filmów. Oto mamy pewnie już 50-letniego, oficjalnego sędziego, zbierającego pilnie wszelkie rekordy. Dalej ponad 40-letniego Roberta Mruczka, który całymi dniami ślęczy nad filmami kręconymi z bicia rekordów na automatach. Aż prosi się go zacytować: „When I have to watch that pile of eight tapes over there for Dwayne Richards’ two-day Nibbler performance, that’s 48 straight hours of paying attention and making sure he’s doing everything correctly”. Przy czym każdy z nich jest strasznie serio.
Film nie jest pozbawiony błędów. Billy Mitchell przedstawiany jest dość jednostronnie jako burak i mega snob. Rozumiem, że bycie najlepszym zobowiązuje, ale gość w oczach kamery jest straszliwie irytujący. Jego rywal, Steve Wiebe to za to równy gość z prowincji: kochający ojciec, mąż, świetny kumpel i brat. Skromny pasjonat. A że jest głównym bohaterem dokumentu, całość jest miejscami stronnicza. Irytować również mogą pewne nieścisłości i uproszczenia, jakie zastosował reżyser Seth Gordon. Między innymi fakt, że pominął istnienie innego posiadacza rekordu w Donkey Kongu, niejakiego Tima Szczerby’ego. Historia z włamaniem do chaty Wiebe’a jest również nieco naciągana, co wyszło w późniejszych wywiadach. Ponadto Mitchell i Wiebe stoczyli pojedynek podczas Classic Gaming Expo 2004, gdzie Mitchell pokonał swego rywala różnicą 30 000 punktów – o tym nie ma ani słowa. I na koniec niby drobiazg, ale na chwilę obecną mamy już inny rekord w Donkey Kongu. No ale to akurat nie zarzut bo film nie może być non stop na czasie.
The King of Kong zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Jest pełen szacunku dla graczy i niesamowitego kultu starożytnej elektronicznej rozrywki – automatów. Ponadto jest dowodem na to, że można pogodzić real z pasją. To hołd dla dawnych gier video, graczy i ich rodzin. To pochwała bycia kimś innym, stylu „off the wall”, takiego właśnie wyróżniania się z masy. W pewnym sensie to najbardziej pozytywna wizja nerdostwa, jaką kiedykolwiek widziałem. Rekomendacja snobowej Zakazanej Planety jak najbardziej na miejscu.
Ocena(1-5):
Nerdyzm: 5
Arcade: 5
Ludzie: 5
Fajność: 5
Cytat: I wanted to be a hero. I wanted to be the center of attention. I wanted the glory, I wanted the fame. I wanted the pretty girls to come up and say, „Hi, I see that you’re good at Centipede.”
Ciekawostka przyrodnicza: Będzie film fabularny na podstawie The King of Kong. Zapewne głupawa komedia o podstarzałych nerdach. Pomysł moim zdaniem mocno nietrafiony. Polecam też fascynujące rzeczy o kill screenie.
Written by: garret
Film jest absolutnie rewelacyjny i nerdyczny. Jeśli wydaje Wam się, że jesteście maniolami jakichś zupełnie bezsensownych rzeczy, koniecznie powinniście go obejrzeć i pozbyć się kompleksów. Polecam mega.
Na razie ugrałem 500 pkt. na Donkey Kongu online.