Hills Have Eyes II, The
Tytuł: The Hills Have Eyes II
Produkcja: USA, 2007
Gatunek: Splattero-slasher mutantowy
Dyrekcja: Martin Weisz
Za udział wzięli: Nikt specjalnie znany plus Shitman the Barbarian
O co chodzi: Oddział niedzielnych żołnierzy walczy z mutantami na pustyni
Lodówka pełna, czyli nie PO |
Jakie to jest: No i mamy kolejną produkcję na zderzeniu dwóch trendów – renesansu slashera (ewoluującego jak wiadomo po drodze w gorno) i rimjekowania. Z tym, że teraz dostajemy sequel rimejku, który jednak odjeżdża w swoim własnym kierunku, nie oglądając się na sequel oryginału. O ile bowiem pierwsza części Oczów sprzed roku jeszcze w miarę przypominała pierwowzór, o tyle druga kompletnie nie ma związku z sequelem z 1985, opowiadającym o autobusowej wycieczce motocyklistów. Nasz neo-sequel utrzymany jest bowiem w modnej ostatnio konwencji militarnej.
Osobom niezorientowanym, które przez przypadek trafiły na tę stronę, wyjaśnijmy, że wszystkie filmy z omawianego cyklu obracają się wokół grupy mutantów-kanibali, którzy powstali w wyniku prób jądrowych na amerykańskiej pustyni i zamieszkują tytułowe wzgórza na opuszczonym poligonie. Zaczepiają oni przyjezdnych, co owocuje barwnymi przygodami w tak fajnych lokalizacjach jak stare kopalnie i blast-towns.
Duży fiat, uciekajmy! |
No i w tejże części otóż wojsko postanawia zrobić w końcu porządek z rzeczonymi mutantami. Niestety wysłana w tym celu ekipa naukowców nie do końca radzi sobie z zadaniem, a na jej pozostałości trafiają główni bohaterowie – oddział Gwardii Narodowej, będący akurat na ćwiczeniach w okolicy. Wkrótce natykają się oni na samych mutantów, co skutkuje serią ciekawych przygód na wzgórzach i w kopalniach.
Trzeba oddać twórcom filmu, że już w pierwszej scenie dali wentyl bezpieczeństwa dla dup wołowych, które łażą do kina na przypadkowe filmy, a potem mają pretensje. Mamy w niej bowiem dość obrazowo przedstawiony poród kolejnego mutanciątka, w sposób jednoznacznie sugerujący, jakie widoczki czekają nas w dalszej części seansu.
Na ekranie szybko pojawia się nasz oddział, który trzeba przyznać, jest poskładany według wszelkich prawideł filmów o oddziałach: każdy ma charakterystyczne nazwisko, różnią się tez znacznie wyglądem (od grubasa, przez Murzyna i dwie odmienne kolorystycznie laski po Latynosa). Wyposażeni są też naturalnie w krzykliwego sierżanta, który chyba dużo się naooglądał Apone’a w Aliens.
Wszyscy chcą zabić dowódcę |
Jednak ktoś, kto wybierze się na THHEII w nadziei obejrzenia dobrego filmu w stylu „oddział żołnierzy ma przygody” niestety srogo się zawiedzie. Otóż grupa głównych bohaterów jest praktycznie całkowicie pozbawiona atrybutów wojskowości – szybko tracą większość broni, dowódcę, panuje totalna panika, brak dyscypliny, nie mówiąc o centralnej dezercji. Pomijam takie kwiaty jak spacery bez broni w pojedynkę (pomimo świadomości zagrożenia) czy łażenie laski po kopalni w rozpuszczonych włosach, co jest nie tylko chyba sprzeczne z regulaminem, ale i wysoce niepraktyczne, jak zapewnia Dro. Tak więc film szybko sprowadza się do typowego „zaszczuta grupa młodzieży ma slasherowe przygody” zamiast oczekiwanego „oddział idzie na ciężką misję gdzie będą fajne military akcyjki”.
Naszym bohaterom czas schodzi głównie na staraniach o jak najszybszą ewakuację z tych mało gościnnych okoliczności, zamiast, jak powinno być, walnąć profesjonalnie pięścią w stół, uzbroić się i zejść do kopalni powybijać wszystkich kanibali choćby z nożem w zębach. Owocem tego są głównie płacze, kłótnie i kolejne bezsensowne śmierci. Nie ma tu żadnej kultowej akcji w stylu zajazdu głównego bohatera na blast town w części pierwszej.
Oko jest, szkiełka brak |
Otrzymujemy za to dyżurne elementy serii i gatunku: pełny wachlarz różnych mutantów, łącznie z niezbyt szczęśliwym pomysłem w postaci „dobrego mutanta”, nieodzowną scenę gwałtu, a także chaotyczną ganianinę po korytarzach kopalni, niestety nie umywająca się nawet do The Cave. Kanibale też są pokazani mocno niekonsekwentnie – najpierw są wszystkowidzącymi, niewidzialnymi i niesłyszalnymi drapieżcami, a im bliżej końca tym stają się bardziej widzialni, nieporadni i mało spostrzegawczy. Tylko zatłuc jest ich nadal cholernie trudno.
W filmie jest trochę humoru – ale nie za wiele, akurat tyle by podtrzymać lekki klimat, ale nie zabić atmosferki. Niestety jest to głównie humor sytuacyjny – większość „zabawnych” dialogów między postaciami to kompletna żenada, ani realistyczna, ani śmieszna.
Filmowi trzeba jednak oddać parę zalet. Najważniejsza – to całkowicie bezpretensjonalny, trigger-happy slasherek który ogląda się bez specjalnego wkurzenia pomimo przedstawionych wad. Po drugie dość fajnie trzyma styl starych VHSowych horrorków początku lat ’80. Po trzecie producenci zdawali sobie sprawę jakiej skali film robią i do tego dostosowali scenariusz i to, co widać na ekranie. W związku z powyższym nie zaznamy tu żadnej taniochy. Makeup mutonów i scenografia na porządnym poziomie, również wyposażenie niedzielnych wojaków odpowiednio pro. Do zalet trzeba też zaliczyć przesłanie filmu, jakim jest gloryfikacja pracy zespołowej w jednej z finałowych scen.
Jest to więc dziełko mocno wsteczne w stosunku do części pierwszej, wyłącznie dla średnio wymagających entuzjastów gatunku i na zakrapiane imprezki. W innych warunkach ciężkostrawne.
Ocena (1-5):
Wojskowość: 1
Straszność: 3
Mutanctwo: 4
Fajność: 3
Cytat: America number one, bitch!
Ciekawostka przyrodnicza: Okazuje się, że wbrew obiegowej opinii w USA nie ma zbyt wiele sensowych pustyń. Z tego powodu zdjęcia do filmu musiano zrealizować w Maroku.
Written by: Commander John J. Adams
Totalnie się nie zgadzam, lepsze od jedynki dziesięć razy, co najmniej, widać średnio wymagający jestem. Wbrew pozorom scen kultowych się kilka wynaleźć da, scena gwałtu była cudowna, klimat kopalni zabijał. Od takich filmów nieszczególnie oczekuję dialogów na poziomie Ojca Chrzestnego czy też strzelanki w stylu Black Hawk Down, za to tego co mi potrzeba w Slasherze tu jest co niemiara.
Koniec końcem, ubawiłem się przy tym jak przy rzadko którym, fanom gore/slasher gorąco polecam, inni i tak nie będą oglądać.