Kononowicz pod Grunwaldem

Nie od dziś wiadomo, że Polak potrafi. Niestety, jeszcze bardziej wiadomo, że jest mocny głównie w ryju. I niestety odnosi się to również do produkcji filmowych.

W Polsce kręci się dennie. Jedyne polskie tytuły kinowe, które są w stanie mówić o jakimkolwiek komercyjnym sukcesie to mętne popłuczyny pseudo-kryminalne i „komedie romantyczne”, których nawet ich target nie jest w stanie już zdzierżyć. Z tego też względu jakikolwiek temat większej polskiej produkcji filmowej z miejsca urasta do rangi dzieła, które trzeba budować wspólnym wysiłkiem całego narodu. Pamiętamy jeszcze produkcje Ogniem i Mieczem – szkolne wycieczki na plan, ciągłe informacje w głównych „Wiadomościach” i dziennikach gazecianych, nie mówiąc o prasie periodycznej. Polska megaprodukcja, która dzięki 100% nasyceniu możliwości odbioru widza (kino, VHS, DVD, TV) zwraca się z powodzeniem po dziś dzień.

Medialny (nie komercyjny) sukces Ogniem i Mieczem wywołał bardzo popularne w Polsce zjawisko – owczy pęd. Kluczem do sukcesu okazało się masowe filmowanie lektur i polskiej klasyki (Quo Vadis, Przedwiośnie, Pan Tadeusz, Zemsta), które zapewniało pełne widownie w postaci szkół i babć. Przy nieco większej powściągliwości finansowej i bardziej kameralnemu podejściu do produkcji, takie tytuły zapewniły producentom parę złotych na górkę. Niektórzy postanowili jednak też zaryzykować kolejne polskie ludowe „superprodukcje”. I nie byli osamotnieni.

Nie tak dawno temu, na przełomie wieków, pojawiła się idea ekranizacji „Krzyżaków”. Sztuk: dwie. Tym nielicznym, którzy nie znają sprawy, powtarzam: planowano nakręcić dwie niezależne ekranizacje „Krzyżaków” Sienkiewicza. Całkiem. Osobno. Jednocześnie. I nie to, że jeden miał być epicką ekranizacją, a drugi psychodramą. W założeniach produkcyjnych obie adaptacje były właściwie jednakowe.

Szczęśliwym reżyserem Krzyżaków A (KA) został wybitny Jarosław Żamojda (Młode Wilki), a Krzyżaków B (KB) Bogusław Linda (początkowo Agnieszka Holland, ale chyba rychło zdała sobie sprawę z absurdu całej sytuacji). Żamojda podszedł do sprawy kompleksowo i wysłał scenariusz KA do USA do analizy. Premiera planowana była na rok 2002. Scenariusz do KB napisał z kolei Cezary Harasiomowicz (Bandyta). Premierę tutaj z kolei planowano na 2002.

Krzyżacy Żamojdy mieli cieszyć się międzynarodową obsadą i być koprodukcją polsko-USA. Czy ktokolwiek w USA został poinformowany o tej koncepcji, czy też producenci czekali, aż Amerykanie sami zaczną walić z kasą drzwiami i oknami – do dziś nie wiadomo. Za scenariuszem Żamojda postanowił wysłać do USA do analizy próbne zdjęcia. Może jeszcze ktoś pamięta jak w „Wiadomościach” pokazywano paru gości przebranych za Krzyżaków, którzy łazili po parku w Warszawie na tle bluescreena. Podobno nakręcono ich i wysłano materiał do „firmy George’a Lucasa” (może chodziło o ILM) celem sprawdzenia możliwości realizacji efektów specjalnych. Jaką wartość poznawczą miał mieć dla ILMu ten materiał, nie mam pojęcia. Dlaczego do mikrobudżetowego (jak na światowe standardy) filmu urojono sobie najdroższą firmę F/X-ową świata (przy np. całym zapleczu londyńskiego Soho) też pozostaje tajemnicą. Mogę sobie tylko wyobrazić załączony do taśmy liścik: „Dear George Lucas, please see my film for you can do specjal efects to this film. It’s about Krzyżaks. Please tell me price. Too please send me autograph of Darth Vader. Bye”.

Żamojda, jak można się domyśleć, nie miał najmniejszego zamiaru powielać zramolałego schematu ekranizacji Forda. Chciał raczej postawić na sprawdzone przez siebie wzorce, angażując młodych, nieznanych aktorów, którzy byliby atrakcyjni dla prostego młodego widza („Krzyżacy – nowy film twórcy Młodych Wilków„). Również starszy widz miał wyjść z kina ukontentowany dyżurną obsadą klasyków – Olbrychski Junior jako Zawisza Czarny, Szapołowska, Zborowski. Dla każdego coś miłego. Cud że polski kwiat aktorstwa w tych czasach w ogóle nadążał z podróżowaniem z planu na plan kolejnych ekranizacji. Do projektów wizualnych zaangażowano nieszczęsnego Szymona Kobylińskiego, który chyba naprawdę wierzył, że to coś powstanie i falstartem przygotował szereg projektów. Niezłym kuriozum był plan przygotowania również anglojęzycznej wersji filmu (nie jestem pewien, czy w Stanach dobrze by się przyjął zrobiony w Polsce dubbing) z dodatkowymi scenami (czytaj: napisami) wyjaśniającymi historię Polski zagranicznej publiczności. Biorąc pod uwagę widza, do którego Żamojda kierował swoje dziełko, może warto było pozostawić te sceny również w wersji krajowej.

Podobnym szlakiem narracyjnym mieli pójść też Krzyżacy Lindy (wybitnego reżysera wielkiego kina, tak na marginesie): mniej polityki, więcej młodzieńczego romantyzmu i walenia po ryjach. Jak widać więc, obie ekipy bardzo mądrze zrezygnowały z jakichkolwiek elementów mogących odróżniać te dzieła. Linda (sam rycerz) miał też świetny pomysł, kim zastąpić żołnierzy i sołdatów grających w pierwszej ekranizacji – bractwa rycerskie z całej Europy (acha, bo zapomniałem napisać, że ideą przewodnią KB miała być, zgodnie z wizją Sienkiewicza, integracja Europejska) pracowałyby na planie za pół darmo (ciekawe, ilu by znalazł w Europie niedzielnych rycerzy walczących konno). W filmie mieli jednak pojawić się również profesjonalni aktorzy – Chyra (Kuno Lichtenstein), Kowalewski (Zych), naturalnie Żebrowski (Rotgier), ponownie Olbrychski Junior (Maćko). Nie rozumiem, dlaczego w ramach uproszczenia i dalszego ujednolicenia produkcji nie obsadzono po prostu tych samych aktorów w tych samych rolach w obydwu filmach (należy dodać, że sam Linda widział siebie za Jagiełłę – na szczęście chyba tylko próbował wybadać sytuację żartem). Na marginesie, zastanawiam się, czy ktokolwiek konsultował z tym aktorami rolę, czy po prostu zostało to rzucone na konferencji prasowej, zakładając że każdy polski aktor i tak rzuci wszystko i poleci jak w dym grać w polskiej megaprodukcji. W ekipie pojawił się też Ernest Bryll, do opieki literackiej. W sumie dobrze, że nie doszło do produkcji, bo biedny Ernest szybko chyba zdałby sobie sprawę, że jego rola byłaby zbędna, a wręcz szkodliwa dla przyjętej koncepcji filmu.

Żamojda w swoich KA stawiał na nowoczesność. Szybki montaż (chyba nie nauczył się za wiele z OiM), kręcenie z kilkunastu kamer, 218 ujęć efektowych… Z innych mrzonek: wykorzystanie kamer cyfrowych (rok 2000 – sic!), zaangażowanie ekipy Braveheart do budowy hmm… sztucznych zwierząt i inne absolutnie utopijne pomysły świadczące o całkowitym oderwaniu od rzeczywistości wizjonera, który chyba liczył że każde domostwo w Polsce odda mu swoje skarby rodzinne, by uczestniczyć w wielkim dziele kręcenia Krzyżaków Żamojdy. Może też liczył na to, że bankom w końcu otworzą się oczy i zrozumieją, że w inwestowaniu chodzi o dawanie pieniędzy, a nie zarabianie. Do filmu zamówiono pierwsze efekty i 3000 zbroi (te przeterminowane faktury to straszny kłopot, co chłopaki?). Żamojda szybko się pokapował, że Linda miał fajny pomysł z tymi bractwami rycerskimi i postanowił go skopiować, tworząc podczas zjazdu rycerzów pod Grunwaldem w 2000 roku powszechny ich spis. Niestety, jeszcze przed upadkiem produkcji, Żamojda musiał zderzyć się z rzeczywistością. Ostatecznie do efektów specjalnych zatrudniono firmę ArtLogic z Warszawy, zamiast ILM z Kaliforni. Warto dodać, że ArtLogic zdążył już zainwestować w sprzęt, np. w skaner do negatywów i rewolucyjną technologię motion control, znaną z takich produkcji ILM jak A New Hope (na tej stronce możecie obejrzeć pozostałości tych inwestycji, jak i samej firmy). A gdyby ktoś chciał obejrzeć dla odmiany nędzne resztki cudownej produkcji Krzyżaków Żamojdy, zapraszam pod nadal działający adres krzyzacy.interia.pl, który każe nam nadal wytrwale wyczekiwać na premierę filmu w roku 2002. Zwracam uwagę, że główną zaletą cyfrowych kamer wymienioną przez reżysera na tej stronie jest możliwość natychmiastowego umieszczenia w necie nakręconych ujęć. To się nazywa wielkie kino.

W dalszym podkreślaniu młodzieżowej ludyczności obu projektów, zarówno KA, jak i KB prowadziły mocno nagłaśniane akcje castingowe wśród szeregowej młodzieży – na głównych bohaterów, rzecz jasna. Niestety nie są szerzej znane losy nieszczęśników, którym przez moment zabłysnęła przed oczami kariera aktorska.

Jak nietrudno się domyślić, głównym problemem obydwu ekip (który zresztą też ostatecznie je pogrzebał) była kasa. Oba filmy rozsądnie zakładały budżet w wysokości ok. 8,5-10 baniek dolarów – zwłaszcza że po doświadczeniu Ogniem i Mieczem o podobnym budżecie, polscy producenci nauczyli się już, na co pieniędzy NIE wydawać. Niestety tłumu inwestorów nie było – po problemach ze spłatą kredytu na OiM, banki były dalekie od ekstazy produkcyjnej. Fajnym objawem tego była konferencja dotycząca Krzyżaków B, na której ekipa nawoływała w kraj do potencjalnych inwestorów. Oczywiście nie zmienia to faktu, że w obu projektach rozpisywano harmonogramy i zapowiadano start zdjęć, mając jedynie jakieś nędzne grosze (np. ekipa KA nie dysponowała kwotą 200 tys, zł na natychmiastowe odkupienie praw do remake’u filmu Forda – biorąc pod uwagę zakładany budżet 8,5 mln dolarów nie udało im sie za wiele uzbierać). Mimo oświadczeń, żadna z ekip nie podjęła też konkretnych kroków by uczynić rzecz najsensowniejszą – połączyć obie produkcje. Każda z nich była właściwie zainteresowana tylko wchłonięciem drugiej.

Po roku hurraoptymistycznych newsów medialnych, które za pewnik podawały, że obejrzymy wkrótce dwie bitwy pod Grunwaldem (ciekawe, ilu ludzi jeszcze na nie czeka), balony pobożnych życzeń niestety pękły. Pomimo zapewnień, że oba budżety są już na etapie domykania, były one nadal na poziomie mniej więcej wyjściowym. Żamojda kilkakrotnie przekładał rozpoczęcie zdjęć, twardo utrzymując, że film nadal się robi. Po kolejnym roku jednak oba projekty zostały ostatecznie skasowane – już bez szumnych konferencji i całej dotychczasowej cepelii. Producenci i reżyserzy po prostu po angielsku przestali o nich mówić, licząc na to, że wszyscy zapomną.

Nie mam pojęcia, jakim trzeba być totalnym idiotą, żeby wierzyć w to, iż dwie wersje tego samego filmu, wchodzące do kin w tym samym czasie, o tym samym astronomicznym jak na Polskę budżecie, są w stanie odnieść jakikolwiek sukces finansowy. Chyba oba zespoły wierzyły, że ich dziełka powtórzą po raz drugi i trzeci frekwencyjny rekord wszech czasów, jakim może się szczycić pierwsza ekranizacja „Krzyżaków”. Godna podziwu jest wiara w narodowy zryw, który gołymi rękami stworzy coś z niczego. I to wręcz kononowiczowe rozumowanie, że „trzeba zrobić, żeby był film”. Obie ekipy, tradycyjnym polskim stylem zaczęły produkcję od końca, czyli od reklamy czegoś, czego nie ma i sprzedania potencjalnemu widzowi wszystkich niespodzianek, które mogły go czekać w kinie. Tak się składa, że na całym świecie różnego kalibru lokalne superprodukcje ludzie umieją jakoś nakręcić w normalnym trybie pozyskiwania inwestorów, choć oczywiście często jest to żmudne i długotrwałe. Natomiast w Polsce, jedynym wyjściem, jakie umieją sobie wyobrazić producenci, jest pospolite ruszenie.

Dziwnym trafem banki i inni potencjalni inwestorzy nie podzielili optymizmu producentów. Może w odróżnieniu od nich wzięli kalkulator i policzyli, że choćby do kina zapędzić pod pistoletem każde szkolne dziecko i każdą babcię z dziadkiem, nie przyniosą oni tyle kasy, by zwróciły się dwa niemal identyczne filmy. Pomijając oczywiście, że powstałaby sytuacja radosnego chaosu, gdzie oba filmy myliłyby się ludziom na maksa, mało kto by poszedł na oba, a większość widzów i tak myślałaby, że jest tylko jeden.

Myliłby się ten, kto by sądził, że doświadczenie Krzyżaków nauczyło czegokolwiek zwolenników teorii sprawczej mocy zapowiedzi. Pogląd „jeśli ogłosimy produkcję, film siłą rzeczy sam się zrobi” nadal pokutuje w polskim środowisku filmowym (nie tylko wśród niedzielnych dziennikarzy polskich mediów filmowych) i ma się dobrze. Oto dokładnie dwa lata temu ogłoszono plany nakręcenia filmu na kanwie „Dywizjonu 303”. Chwalebny pomysł na film, trudno mi wyobrazić sobie lepszy (aczkolwiek umiem). Niestety temu ogłoszeniu towarzyszyły dwie śmieszne kwestie.

Pierwsza jest taka, że pomysł realizacji takiego filmu nie powstał z nagłego natchnienia producentów firmy SPI – po prostu podniecili się sukcesem skądinąd świetnego czeskiego Ciemnoniebieskiego świata, będącego w skrócie nudniejszą, czeską wersją „Dywizjonu”. Uznano, że skoro Czesi nakręcili z powodzeniem taki film, w Polsce też to musi się udać dzięki sprawczej sile woli zapowiadających. Żeby było śmieszniej, polscy wizjonerzy dowiedzieli się o istnieniu Ciemnoniebieskiego świata dopiero w roku 2005, po jego wydaniu na DVD, przespawszy czeską premierę w 2001, kiedy tym filmem ekscytowali się entuzjaści lotnictwa w całej Europie.

Druga kwestia jest taka, że ponownie oprócz samej zapowiedzi oczywiście guzik zrobiono. Kupiono co prawda prawa do ekranizacji od rodziny Arkadego Fiedlera (za żenującą kwotę 10 tys. zł podzieloną na dwie raty…) i zapowiedziano konkurs na scenariusz, ale na tym się skończyło. Ogłoszono też udział w produkcji czeskiej ekipy, która pracowała przy Ciemnoniebieskim świecie – ciekawe, czy ktoś o tym Czechów poinformował, czy po prostu znowu założono, że przecież będą szczęśliwi mogąc dla nas pracować.

Premierę zapowiedziano na rok 2007. Może zatem myślący po kononowiczowemu producenci powinni się trochę pospieszyć i zrobić w końcu, żeby był film.

Komenty FB

komentarzy

Komercha

4 Komentarze(y) na Kononowicz pod Grunwaldem

  1. REWELA. Spadłem z krzesełka dwa razy :)))

  2. …ale MAX żenada. krzyzacy.interia.pl rzeczywiście sobie wisi nadal na interii, jako oficjalny serwis produkcji. Masakra.

  3. Skąd dane o kłopotach z kredytem Ogniem i Mieczem ? Przecież film zwrócił się bardzo szybko. O ile pamiętam coś około 8 milionów sprzedanych biletów. Plus vhs plus tv plus dvd. W czasach marzeń Żamojdy chyba środki na spłacenie kredytu za OiM już były jak najbardziej. Nawet produkcja tego filmu jakaś nagrodę dostała za pokazanie nowych możliwości uzyskiwania środków 😉

  4. Bardzo mnie cieszy, że odnalazłam stronę taką, jak ta. Jezu, parę dobrych lat temu, odkąd skończyłam polonistykę na krakowskiej WSP (teraz AP), zdarzyło mi sie czytać w Internecie najróżniejsze opinie, które ugruntowały mnie w przekonaniu, że po pierwsze: ogół marnie i biednie bredzi o rzeczach, o których nie ma pojęcia, po drugie: nad ortografią, gramatyką i stylistyką Miodek by się popłakał, po trzecie: nie ma już prawdziwych entuzjastów tematyki rozmaitej – są tylko dyletanccy szczekacze, a po czwarte: ludzie inteligentni w tym kraju wyginęli (albo wyjechali na dobre do Irlandii). A tu proszę – NIESPODZIANA! Artykuł the best! Nie chodzi o to, czy ktoś się z tym zgadza, czy nie (a sierotki umysłowe często mylą te pojęcia), tylko JAK to jest napisane i ile trudu i chęci trzeba było sobie zadać, żeby wygrzebać wszystkie niuanse i szczególiki. Charyzmatyczne!
    Pozdrawiam – beza

Dodaj komentarz