Pirates of the Caribbean: At World's End/Piraci z Karaibów: Na krańcu świata
Tytuł: Pirates of the Caribbean: At World’s End /Piraci z Karaibów: Na krańcu świata
Produkcja: USA, 2007
Gatunek: Kino jeszcze nowszej przygody
Dyrekcja: Gore (on/off) Verbinsky
Za udział wzięli: Kapitan Jack, Kapitan Barbossa, CYF, Legolas i obsada Love Actually
O co chodzi: Cała rzesza piratów postanawia pokazać Kompanii Wschodnioindyjskiej gdzie raki zimują, przy okazji załatwiając partykularne interesy.
Gdzie to niby było w filmie? |
Jakie to jest: Co byście nie gadali, Piraci 3 to jeden z najbardziej wyczekiwanych finałów filmowych czasów nowożytnych. Po rewelacyjnej części pierwszej, która wskrzesiła klasyczne kino przygodowo-kostiumowe i części drugiej, w której było to samo, tylko że więcej i bardziej, obywatele całego wolnego świata wypatrywali hucznego zamknięcia sagi w części trzeciej.
No więc ja nie zemdlałem.
At World’s End jest bez wątpienia, podobnie jak części poprzednie, filmem wybitnym. Przy jego produkcji twórcy mieli całkowitą wolność kreatywną, bez jakichkolwiek ograniczeń fabularnych i budżetowych. Właściwie wszystko, co sobie wymarzyli, mogło się znaleźć w filmie. Chyba więc właśnie to zrobili i nie był to najlepszy pomysł.
Wyobrazili sobie niemało: Zbudowane na palach nabrzeże Singapuru, statek żeglujący po pustyni, przepaść wodną na krańcu świata, gigantyczną flotę toczącą bitwę nad wielkim wirem, fortecę zbudowaną z wraków statków, bitwę i abordaż w szalejącej burzy… Mimo to, po przeładowanej na maksa akcją części drugiej, ta była pod tym względem zdumiewająco lajtowa. Akcyjka toczy się praktycznie tylko na początku i na końcu filmu – i to toczy się bardzo rześko. Środek niestety to całkowicie a-pirackie snucie się fabularno-werbalne.
Na krańcu świata następuje eskalacja tego, co zaczęło się już pod koniec dwójki – nasi bohaterowie mają już zupełnie sprzeczne interesy, wymagające robienia sobie nawzajem koło pióra. Jednemu z nich marzy się nagle nieśmiertelność, drugi robi nieoczekiwaną karierę na najwyższym stanowisku, a trzeci uznaje za stosowne zdradzić pozostałych z największym wrogiem.
Jak na serię, której główną siłą napędową jest kult kapitana Jacka, jest go w tym filmie bardzo mało. Pojawia się on na ekranie praktycznie tylko przelotnie, by zabawić dłużej na finał. Tak samo nadużyciem jest sam tytuł „Piraci z Karaibów„, bo piratów pochodzących z Karaibów, jak również samych tych wysp jest w filmie stosunkowo znikomo mało. Goście mogli też sobie darować mowę motywacyjną przed bitwą – chyba już wkrótce scenarzystom w USA skończy się liczba kombinacji, w jakie można układać dwa te same zdania… Do licznych zalet z drugiej strony należy jednak zaliczyć pojawienie się CYFa (Chow Yun-Fata), który potrafi podnieść klasę każdego filmu o klasę (no, prawie).
A teraz coś z Freuda |
Piraci w nadal ciekawy sposób rozwijają swoja własna wersję świata piratów – świata, w którym nie ma mordów, gwałtów, grabieży i topienia jeńców (tzn. może i są, ale zajmują się nimi inni, Ci źli piraci), a w którym wszyscy piraci są właściwie dobrymi anarchistami. Mamy tu kilka nowych udziwnień w postaci rady piratów czy spisanego kodeksu piratów (pilnowanego przez Keitha Richardsa piratów, który załapał się w końcu do filmu, co skończyło się kultowo). No i pojawia się znana każdemu fanowi Monkey Island waluta Pieces o’eight (na marginesie, Piraci 1 w swoim czasie prawie że uchodzili za ekranizację Monkey Island).
Filmowi bardzo dobrze zrobiło to, że był kręcony razem z Dead Man’s Chest – przy swojej odmienności oba obrazy stanowią spójną całość. W World’s End mimo to pojawia się sporo nowych wątków, postaci i prawd, dzięki czemu otrzymujemy wypasiony film, a nie tylko pośpieszne dokończenie trylogii (Powrót Jedi nisko się kłania). Niestety sporo tych nowych wątków sprawia wrażenie dopisanych na siłę do fabuły wyłącznie na potrzeby trójki (pamiętacie? Ojejku, zapomniałam ze w innym wcieleniu byłam egipską księżniczką, dopiero drugie spotkanie z mumią mi to przypomniało), więc nie do końca rozumiem, na czym polegało to jednoczesne kręcenie obu filmów.
The Rolling Stone |
Z przyjemnością uświadamiamy sobie, że każda z części karaibskiej trylogii jest mocno inna od pozostałych. Jedynka to wesołe (acz genialne) pif-paf, będące w zasadzie zamkniętą całością. W części drugiej jednowymiarowe postaci z jedynki stały się nagle bardzo wielowymiarowe, a akcja została wielokrotnie złożona, a sam film wyewoluował w megaintensywną jazdę od dechy do dechy. Część 3 natomiast to wymiana mega-akcji na zawiłość relacji między postaciami, dalsze odwrócenie tychże postaci ogonem i doprawienie wszystkiego surrealnymi obrazami Luku Davy Jonesa. No i super-mroczność, która byłaby totalnie nie na miejscu w części pierwszej… Jakby się jednak nie różnił ten film od pozostałych Piratów, pewne elementy muszą pozostać niezmienione. I mamy więc mega morskie walki i stunty pirackie, łącznie z genialnym lataniem Jacka na linie, które stanowi nową definicję kultowej sceny. Nie ma tu co prawda hitu na miarę młyńskiego koła z dwójki, ale film nadrabia to trochę epicznością scen efektowych. Tak jak w poprzednich piratach, FXy są naprawdę dopracowane i prawie nie ma do czego się przyczepić – czasem coś się uda chłopakom z ILM.
Warto zaznaczyć, że roi się tu też od nawiązań do kinowych kultów. Od pierwszego ujęcia będącego ukłonem w stronę Armii Ciemności i KRÓLA AKTORÓW BRUCE’A CAMPBELLA, poprzez Mad Maxa 3, a nawet Terminatora 2. Szczytem nawiązań jest jednak scenka westernowa – wierna kopia stylu Sergio Leone, łącznie z muzyką (albo ThE SupeR ElektrolukS WorjorS, jak kto woli).
Trochę zimno, kurde |
Film, mimo że odbiega klimatem od jedynki tak daleko, jak to tylko możliwe, nawiązuje do niej w wielu miejscach, tworząc swego rodzaju klamrę. Mamy tu powrót dwóch ofermiastych żołnierzy, redux sceny z obciętą ręką (żenującej zresztą) i kilka innych, bardziej spoilerowych motywów. Jak już wspomniałem, Piraci 3 są mega mroczni i nie należą do typowych produkcji Disneya. Jakim cudem twórcy objechali cenzorów wiekowych z wieszaniem dzieci i strzałami w łeb pozostanie dla mnie zagadką. Film jawnie zresztą kpi sobie z ograniczeń wiekowych – jak np. w scenie kiedy jeden gość wpada w takielunek ratując się przed straszną śmiercią, by w chwilę potem przyjąć na łeb spadającą armatę. Wizual jest dokładnie taki, jak obiecują plakaty – mroczny, mglisty, deszczowy, niezbyt przyjemny – daleka droga od słonecznych plaż Klątwy Czarnej Perły. Z jednej strony mamy toczącą sie w mroku bitwę morską, z drugiej prześwietlony oniryczny krajobraz pustyni w Luku Davy Jonesa – chłopaki chyba mieli naprawdę bardzo wolną rękę, że przepchali w tym filmie totalnie niby-artowe halucyny Jacka…
Co jest zatem nie tak z tym filmem, który obiektywnie zasługuje bez dyskusji na mocną piątkę? O ile poprzednie dwa zapierały dech w płucu (jedynka – nowatorstwem i postaciami, dwójka – overloadem i zamotaniem akcji), o tyle tutaj nie ma punktu zaczepienia… Film próbuje dać nam to, co było w poprzednich częściach plus coś zupełnie nowego plus zakończenie Sagi… Niestety tu z kolei następuje overload motywów (a i tak widać, że masę scen wycięto) i o ile w dwójce człowiek na koniec był wykończony percepcyjnie, tu po prawie 3h jest wykończony wytrzymałościowo. O ile większość wątków zostaje zakończona w satysfakcjonujący sposób, o tyle np. rozterki sercowe Davy Jonesa, zostają właściwie bez konkluzji, wbrew temu co nam się pół filmu obiecuje.
Tym niemniej polecam niezwykle, ja bym lepszego nie zrobił. Ale szkoda, że nie jest to finał w pełni radujący.
Ocena (1-5):
Kultowy początek: 5
Genialny finał: 5
Fajny środek: 2
Fajność: 4
Cytat: It was worth to live so we can die such death!
Ciekawostka przyrodnicza: Flaga na statku chińskiej pani pirat do złudzenia przypomina polską XVII-wieczną banderę wojenną (łapa z mieczem), znaną np. z galeonu Wodnik.
Written by: Commander John J. Adams
Dokładnie tak jak piszesz, film to wrzucone do luku Davy Jonesa pomysły, wyciągnięte chaotyczną macką, tyle że zamiast Wielkiego Przedwiecznego otrzymaliśmy bagno-luda. Po wyjściu z seansu byłem rozczarowany tym, że film zamiast się rozwijać , zrobił dokładnie odwrotnie i sie zwinął. Poza tym film na dobrą sprawę zaczął się dopiero od sceny na pustyni i przybierał na sile gdy pojawiał Wielki J.S. (bow). Coś o czym nie wspominasz to genialna muza Hansa Zimmera – dodająca dynamiki i również spajająca wszystkie 3 części. P.S. Dobrzy anarchiści to oksymoron. P.P.S. Oczywiście pojawiło się też odniesienie do 300.
W pierwszej części muzę robił Klaus Badelt – jeden z wyrobników Zimmera 🙂 A nawiązania do 300 nie mogę uznać z powodu braku lacza.
no genialna muza zżynająca standardowo od muzy matki większości filmów czyli The Rock…. jakie nawiązanie do 300 ?
Rzeczywiście Klaus Badelt, protegowany Zimmera, ale nigdy bym nie pomyślał, że to kogoś innego. Trzeba przeczytać nazwisko na okładce, żeby stwierdzić, że to ktoś inny. BTW ponoć oryginalnie muzę zrobił Alan Silvestri.
Z tym Freud'em, to nawet nie pomyślałem ale … ciekawe, że to zauważyłeś ??? 😀
Dro pierwsza zauważyła:)
Mimo wszystko ja zemdlalem.
daj spokój Darth New Age, nie była aż taka wielka
Spoiler possible.
Wreszcie wczoraj zobaczyłem to to 😀 Jak oglądałem to nie zastanawiałem się nad tym, jednak po recenzji myślę, że rzeczywiście film nie jak Disneya a i sceny np. liny-koleś-spadająca armata teraz nie pasują mi do tej firmy, a może właśnie dlatego przeszło bo to Disneya i nikt (cenzorzy) nie obejrzał licząc, że będzie "najs"? 🙂
Ja nie wiem co z Krakenem się stało, miłostki Daviego Jonesa mnie raczej nie interesowały, już prędzej liczyłem na Captain Jack vs Kira. Rozmach filmu ok, mroczność, oprawa, grafa, kostium – wszystko mega wypas, ale czegoś filmowi brakło, środek jak w recenzji przynudził.
Na koniec napisze, żeby twórcy innych przyszłych kultów mieli (albo (przede wszystkim) przeszłych) mieli taką swobodę w realizacji..