Star Wars: The Force Awakens

Tytuł: Star Wars: The Force Awakens
Produkcja: USA, 2015
Gatunek: Western w kosmosie
Dyrekcja: JJ Abrams
Za udział wzięli: Greg Grunberg, Daniel Craig, Michael Giacchino, Luke Skywalker, Han Solo, Chewbacca, Księżniczka Leia, R2-D2, C3-PO, Daisy Ridley, John Boyega, większość obsady Ex Machina, King Kong, Adam Driver, Max von Sydow, Simon Pegg, Wickett, Brienne
O co chodzi: Dobrzy rebelianci walczą ze złym imperialnym First Orderem

Jakie to jest: O, to moja pierwsza prawidłowa recka Star Wars w życiu. Może więc na początek chwila refleksji: jak recenzować Gwiezdne wojny? Czy przyjąć, że jest to z definicji arcydzieło, któremu zdarzają się słabsze momenty? Czy też może poddać je ostrzejszej krytyce, zgodnie z zasadą, że wielkiemu wolno mniej? Czy mam się dołączyć do chóru entuzjastycznych reakcji w necie? Czy moje obecne odczucia, zaraz po wyjściu z kina to prawdziwa ocena filmu, czy tylko euforia fana, który kolejnych parę lat czekał na film SW? Czy za rok będę się wstydził słów, które zaraz napiszę? No i ten strach, że może ktoś z czytelników czytał mój pochlebny felieton o TPM (nie, nie czytaliście, bo przecież nic takiego nigdy nie zostało napisane)?

To są kwestie, których normalni ludzie nigdy nie zrozumieją. Piszę więc teraz co uważam, niech potem mnie osądzi nerd-historia.

Tak więc nadszedł kolejny raz ten moment – gdy pracowicie czytane lub omijane spoilery przyjmują postać materialną. Gdy dowiadujemy się, że miesiącami zbierane przez nerdów szczegóły fabuły nie były warte funta kłaków, albo wręcz przeciwnie – spoiler sprzed roku mówi nam więcej o filmie niż wynosimy z kina. To „te uczucie” gdy okazuje się, że oficjalne newsy karmiły nas ochłapami, a prawdziwe niespodzianki widzimy dopiero na ekranie. No i w końcu dokładnie ta chwila, gdy 99,99% ludzi idzie do kina po prostu obejrzeć film i ma gdzieś, że w 2013 okazało się, że planeta X naprawdę nazywa się Y, a ten robot pojawia się w tych dwóch scenach.

Szturmowiec w srebrnej zbroi i pelerynie - fan approved

Szturmowiec w srebrnej zbroi i pelerynie – fan approved

Każdy wie, że Disney starał się porządnie odrobić lekcje i brzytwą odciąć się od prequelowych wizji Lucasa. A właściwie nie tylko od prequeli, bo nowe jest tu wszystko: statki, szturmowcy, broń, a także ścierające się organizacje. W odróżnieniu od Dżordża myszowaci wzięli sobie do serca krytykę i stworzyli film ewidentnie pod fanów. Jak pamiętamy, podobne podejście typu „fanfilm” było w przypadku Terminatora: Genisys, tu jednak ekipa kreatywna postanowiła stworzyć fanfilm będący godnym następcą poprzedników.

Stąd też cały hype nakręcony wokół TFA – nie tylko dzięki kampanii reklamowej Disneya, a raczej dzięki temu, że ludzie poczuli, że pierwszy raz od 1983 zobaczą PRAWDZIWE Gwiezdne wojny. Wielu z nich jarało się czekając na TPM, jednak AOTC i ROTS raczej były popularne chyba tylko z rozpędu. Odnoszę wrażenie, że wielu fanów i szeregowych widzów uważa, że prawdziwą kontynuację filmów naszej młodości dostajemy dopiero teraz.

Wracamy na pełnej k**wie!

Wracamy na pełnej k**wie!

Czy tak jest? TFA wygląda jak klasyczny film Star Wars, jednak przepuszczony przez jakiś specjalny filtr – zarówno kolorystyczny jak i treściowy. Jasne, mamy statki, obce rasy i planety, na których bohaterowie wykonują heroiczne przygody. Jednak wszystko to jest jakby w przesuniętej fazie w stosunku lucasowskich filmów.

No i rodzi to pytanie, czy to nadal są Gwiezdne wojny? TFA to film, który z pewnością nigdy nie wyszedłby spod ręki Lucasa. To podróż w nieznane dotąd terytoria – i choć uczestnicy tej podróży są znajomi, to jednak zapuszczamy się w wątki i obszary, których po SW raczej byśmy się za bardzo nie spodziewali.

Film przede wszystkim jest znacznie mniej „bajkowy” niż jakikolwiek do tej pory epizod – postacie są znacznie bardziej realistyczne i – na Croma – jak doskonale im zrobiły im zdjęcia w rzeczywistych dekoracjach, a nie na blue boxie. Widać, że wszyscy naprawdę grają, widać ich emocje i chemię – a nie odczytywanie kwestii z kartki, jak to często było w prequelach. Idąc dalej – obce planety wcale nie są takie obce, co generalnie rzuca się w oczy, gdyż mamy tu całkiem prozaiczne pustynie i lasy. Skąd ten zabieg? Czy po to, by udziwnionym tłem nie odwracać uwagi od akcji, czy mocno nawiązać do TOT, gdzie też w końcu były dość „ziemskie” planety? Nie wiem, ale generalnie nie uważałbym tego za wadę filmu.

Słabo się ubrał na bieganie

Słabo się ubrał na bieganie

Kolejnym elementem „prozaizacji” Star Wars jest muza Johna Williamsa, która zawsze jest mega wizytówką SW. Otóż w tym przypadku jest ona oczywiście w tle, ale nie mamy żadnego motywu z kopem, w stylu Imperial March czy Duel of the Fates. Tak więc muza jest adekwatna, ale niestety w pamięć nam nie zapadnie. Czy to wynikało z niemocy Williamsa, czy też taka była koncepcja? Kolejne pytanie bez odpowiedzi. W każdym razie przy drugim obejrzeniu dochodzę do wniosku, że brak odpowiednio epicznej muzy może być najsilniejszym argumentem za tym, że to nie do końca są znane nam SW.

A następnym odstępstwem od klasyki, wcale nie takim detalicznym, są postacie szturmowców – tu przypominają oni bardziej klony z kreskówki, niż klasycznych szturmowców z TOT. Mają jakieś swoje role, niektórzy są hero, niektórzy mają uczucia, niektórzy mają dialogi, niektórzy są ekstra-okrutni, niektórzy są kobietami. Daleki to śpiew od bezrozumnego mięsa armatniego z klasycznej trylogii i plastikowych – powiedzmy sobie szczerze – filmowych klonów. Również nieraz roztrząsana kwestia ich celności w filmie jest dość sprytnie ominięta, gdyż albo strzelają w dużych bitwach, albo do dużych celów, albo do celów nieruchomych. No w a w małych potyczkach, wiadomo – każdemu się zdarza nie trafiać.

Kradnie guliki z ISD

Kradnie guliki z ISD

Jeden z kluczowych argumentów za tezą „to nie są Gwiezdne wojny” to również przeciwnik w osobie First Order. Pierwszy raz od lat widzimy, że wróg jest naprawdę groźny. Jasne, w TESB mieliśmy i atak AT-AT, i Vadera i tortury, ale tu mamy czysto bestialski reżim ze sprawną machiną wojenną już bez żadnych ogródek wzorowany na III Rzeszy. Nie ma epizodów typu „pif-paf, zabił 100 szturmowców i uciekł” – każda akcja militarna przeciw FO to krew, pot i łzy, a zwycięstwo rzadko kiedy jest pełne. Tak, tak, moi drodzy, w Episode VII widzimy okrucieństwo, KREW i naprawdę przerażających przeciwników – tak więc jeśli planujecie się wybrać na film ze swoim drugim pokoleniem, najpierw sprawdźcie sami, czy na pewno chcecie pokazać dzieciom film o zabawnym robociku BB-8.

Wracając do czytania z kartki – te problemy przydarzają się niestety występującym w filmie aktorom „klasycznym”. Pewnie spotka mnie za to fala hejtu, ale uważam, że np. taka Leia jest tu tylko kwiatkiem do kożucha i mimo największych wysiłków nie byłem w stanie podczas filmu połączyć jej w mózgu w jedną postać z Leią z TOT. Minimalnie lepiej wypada sprawa z Hanem Solo, który momentami naprawdę przypomina Hana – jednak przez większość czasu waha się między Harrisonem Fordem w cywilu, a starym Indianą Jonesem. Tak więc generalnie fajnie, że są, ale są tylko odległymi cieniami swoich pierwotnych postaci. O Luke’u wiele nie da się napisać, gdyż to postać ze wszech miar tajemnicza i może to jej właśnie wyszło na dobre.

W Monachium kręcili

W Monachium kręcili

A tak w ogóle kolejnym klasycznym bohaterem, o którym nie można nie wspomnieć jest… Millennium Falcon. W żadnym dotychczas filmie SW nie był on tak kluczowym elementem fabuły – nawet w TESB. Widzimy tu Sokoła podniszczonego, poprzerabianego, ale nadal tego samego, którego pamiętamy od lat, wraz ze wszelkimi atrybutami, takimi jak kapryśny hipernapęd, plansza do holo-szachów czy trenażer Jedi. Statek został odtworzony z dużą pieczołowitością i w pigułce dostaliśmy skrót wszystkich przygód, które mogą się na nim wydarzyć.

Jednak na pierwszym planie mamy nowe postacie, które po prostu błyszczą i złego słowa nie mogę powiedzieć o żadnej. Tak jak wspomniałem, granie „na żywo” pozwoliło naprawdę rozwinąć skrzydła, zwłaszcza Daisy Ridley i Johnowi Boyedze. Ich relacja jest energetyczna i autentyczna, a Rey chyba szybko sięgnie po kotylion najlepszej postaci żeńskiej w uniwersum SW – mimo, że trailery i brak doświadczenia w kinie akcji na to nie wskazywały. Podobnie byłem lekko podłamany obsadzeniem Oscara Isaaca jako Poe Damerona, ale okazuje się, że świetnie wypadł w roli brawurowego pilota, żywcem wyjętego ze starej trylogii. Również po drugiej stronie barykady jest dobrze – na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że taki wymocz Adam Driver jako mroczny lord Ciemnej Strony to kompletna pomyłka, ale myślę, że po obejrzeniu filmu, nikt nie ma wątpliwości, że jest obsadzony świetnie, a jego obłędna kreacja raczej nie kojarzy się z dotychczasowymi dokonaniami w romantycznych komediach dla hipsterów. Gleeson jako generał Hux wprost przywodzi na myśl „Kroniki młodego Adolfa Hitlera” i mimo przerysowania stanowi wzorcowy materiał oficera imperium zła. Nawet komputerowa Maz Kanata wypada zadziwiająco bardzo dobrze – aczkolwiek nie można powiedzieć tego o wszystkich postaciach CGI w TFA.

Gwiezdne wojny w atmosferze

Gwiezdne wojny w atmosferze

Co zatem dostaliśmy? Wielki hołd dla tradycji SW, będący nie tylko zbiorem dawnych konceptów i luźnym rimejkiem ANH, ale też przełożeniem jej na XXI wiek. I to przełożeniem dojrzałym, nie ścigającym się na ilość kolorowych planet i pokemonów, ale pokazującym jak wiele można osiągnąć w klasycznej konwencji przy użyciu nowoczesnych środków. Na pewno jest to swego rodzaju sonda, gdzie od reakcji fanów (i kas) zależą dalsze losy i kształt gwiezdnej sagi. JJ Abrams na pewno był w niełatwej sytuacji, starając się nie zrobić kolejnego Star Treka i szacun dla niego za to, jak bardzo udało mu się odróżnić oba światy. Jestem w stanie nawet powiedzieć, że jego wielka rozwaga i zaangażowanie było niemal porównywalne z tym, jakie Peter Jackson poświęcił swojemu ukochanemu King Kongowi. Miejmy nadzieję, że kolejni reżyserzy wykażą podobne zaangażowanie.

Jakiego filmu chcieli fani SW? Mrocznego. Jaki jest TFA? Mroczny. Czy to są Star Wars? Chyba tak – na pewno bardziej, niż prequele. Co będzie dalej? Weselej, jeszcze smutniej, jeszcze inaczej? To jest absolutna tajemnica, którą nam w najbliższych latach ujawnij Disney. A czy film mi się podobał? Absolutnie tak – to mówiłem ja, fan Star Wars.

 

Ocena (1-5):
Sokół: 5
First generation: 4
Ośmiorniczki: 5
Fajność: 5

fpms

 

 

Cytat: Thank you.

Ciekawostka przyrodnicza: Adam Driver, czyli Kylo Ren, zanim został aktorem, był żołnierzem piechoty morskiej. Niestety wypadek rowerowy przerwał jego karierę wojskową i docelowo zmusił do zagrania w Gwiezdnych wojnach.

 

Komenty FB

komentarzy

Komercha

6 Komentarze(y) na Star Wars: The Force Awakens

  1. Trochę szkoda, że Poe to w sumie sama brawura i nic więcej. Ciekawe, czy będzie miał więcej do powiedzenia w kolejnych epizode.

  2. 3,8/5. Ale jeśli nie zretconują przebudzenia R2, to ja im…

  3. „wszystko to jest jakby wprzesuniętej fazie w stosunku lucasowskich filmów”

    Bardzo celny komentarz ja rowniez zdecydowanie odnioslem takie wrazenie. Po dwóch seansach przedzielonych pełnym refleksji kilkugodzinnym interwałem moje odczucia są jednak dalece bardziej krytyczne. Film na pewno rozrywkowy ale cholera ma problemy – podobne zreszta odczucia mialem po rebucie StarTreka choc w przypadku SW jest to dalece bardziej rażące – seria jest zbyt zakorzeniona w moim fanowskim psyche.

    Przede wszystkim film jest po prostu wtórny – serwuje sie nam fabułę Nowej Nadzieji z duza iloscia ozdobników które specialnie wiele nie wnosza.

    Tło uniwersum pierwszego z sequeli nie ma sensu – zapewne nie jest konieczne w przypadku SW – lecz mimo to te lakonicznie potraktowane relacje Republika/Ruch oporu/Porzadek absolutnie nie trzymaja się kupy – niczym jakas naprędce sklejona historyjka majaca uzasadnic to ze w nowym filmie mamy dokłanie taka samą konfiguracje stron konfliktu jak w oryginalnej Trylogii.

    Postacie – czesciowo zgadzam sie z recenzentem odnosnie tzw nowych postaci ale tylko i wylącznie po tej jasnej stronie. Rey i Finn – pomimo kilku sitcom’owych scenek – działaja. Po Dameron natomiast nie wybiega zbytnio poza archetyp ale nie mam z tym problemu – brawurowy pilot – spelnił swoja funkcje. BB-8, ulubieniec widowni, (meh) jest Disneyowski do bólu – własciwie bardzo szybko przestaje być katalizatorem fabuły i na tym koniec – nawet nie dali mu komputera do zhakowania – generalnie postać marginalnie potrzebna – comic relief juz mamy serwowany dosc zgrabnie przez postac Finn’a – powiem wiecej BB irytuje mnie – jest to nowy Jar Jar i tyle (yep I said it!)

    Po ciemnej stronie jest słabiutko. Nie ma absolutnie żadnego charyzmatycznego antagonisty co jest skandaliczne. Przełknę już emo Sitha bo jest młody i charyzmy nie zbudował (for da rekord – ja mam wątpliwości czy jest osadzony „świetnie” ;)), ale Hux jest po prostu nieprzekonywujący – niezależnie od tego jak złowieszczo drze jape – w pierwowzorze, Tarkin jest bardziej złowrogi ani razu nie podnosząc głosu – nie jest to argument bo i jakośc aktorska zgoła odmienna ale jednak. Phasma – nad czym ubolewam niezmiernie bo Gwendoline posiada świetna prezencje ekranową – jest zupełnie niewykorzystana – kompletnie zmarnowany potencjał – szkoda bo z powodzeniem mogłaby „zacharyzmować” wszystkich „Porzadkowych”. Słabizna zatem i pozorne kompetencje nowych szturmowców nie pomagają.

    Zgadzam sie ze mamy do czynienia z „prozaizacja” settingu ale jednoczesnie nie jest ona specialnie konsekwentna i JJ bez zadnych skrupulów serwuje nam mega super broń swoją niedorzecznością dorównującą najbardziej debilnym pomysłom z EU. To sa GW wiec analiza praktyczności i zasad działania tejże jast intelektualnie karkołomna – Gwiazy Śmierci przy tym to szczyt konserwatywnej Hard SF. Reasumując ten MacGuffin jest zwyczajnie niepotrzebny ale mam wrazenie ze Abrams lubuje sie w takich masowych rozpieprzaczch wiec jest i szczela.

    Brak soundtrackowych setpieces to kolejna szkoda – to zawsze byl jakby dodatkowy bohater serii i brakuje mi tego.

    Sa oczywiście pozytywy – lokacje – wrakowiska Jakku w szczególności, charakteryzacja i kostiumy sa spot on.

    Kończąc ten długaśny rant – nie sa to do końca GW które chciałem dostać – nie ukrywam jestem uprzedzony – uważam JJ Abrams’a za rezysera infantylnych masówek – i tu nie zawiódł, popełniwszy dodatkowo wykroczenie zachowawczo bezpiecznej fabuły. Gdyby chociaż był to kompetentnie zrealizowany re-telling…

  4. UWAGA! Możliwy spoiler. Jeżeli nie widziałaś/widziałeś filmu – proszę, nie czytaj. Ale jeżeli chcesz przeczytać – nie hamuj się.

    —————————————————————————

    Uff, a ja się trochę zawiodłem.

    Były ciekawe momenty, jednak całość nie przypadła mi do gustu. Doznałem odczucia identycznego z tym, którego doświadczyłem na seansie „Spectre” – w pierwszej scenie z helikopterem śmiagającym bez kontroli nad tłumami po prostu chciałem wyjść z kina (najpierw stłumiłem w sobie wybuch śmiechu), później było już tylko gorzej. Na TFA chęć opuszczenia kina dopadła mnie, kiedy Han Solo naładował mnie nadziejami na ujrzenie międzyplanetarnej pokraki w osobie prowadzącej od 1000 lat kosmiczną knajpę, a moim oczom ukazało się miluśkie, pomarańczowe, nad wyraz empatyczne (wręcz matczyne), nieco pomarszczone stworzonko przyobleczone w cygańsko-rastamańskie dodatki. Wyraźny ukłon w stronę młodszej (dużo młodszej) widowni – coś z Lucasa i jego „kreującej myśli” z epizodów I-III pozostało jednak w nowej fali kina SW (chyba mogę nazwać tak TFA).

    Były jednak w filmie Momenty. Oj, były. I to takie, które mogłyby stanowić kawałki odrębnego epizodu, niekoniecznie aż tak bardzo poprawnego i dla wszystkich jak TFA. Ale było ich jak na lekarstwo.

    Pamiętam jednak, że to Disney. I jeżeli ma być coś smakowitego dla starszego widza, to tylko w formie strawnej – szczególnie, również i tylko! – dla najmłodszego. Czyli taki A-Team w umazanym krwawymi paluchami hełmie szturmowca.

    Jak dla mnie epizody IV-VI nadal pozostają sztandarowymi. I pewnie już ich hipnotyczna moc nigdy nie zostanie pobita przez żaden kolejny film osadzony w realiach SW.

    Szkoda, że czuję się już tak staro…

Dodaj komentarz