Jedi-Con 2010 – rela!!!

W tym roku obchodzimy – czy też, jak przyjęło się mówić, celebrujemy – XXX-lecie wejścia na ekrany kin V epizodu Gwiezdnych wojen, pt.: Imperium kontratakuje. Kin, rzecz jasna, amerykańskich, bo w Polsce zobaczyliśmy tę produkcję dwa lata później (a zatem kolejna okrągła rocznica już za 2 lata). Nie oznacza to jednak, że możemy czuć się zwolnieni z obowiązku świętowania – pewna określona grupa polskich fanów Star Wars, służąca wiadomym interesom, przygotowuje już z tej okazji kolejną odsłonę pewnej popularnej i, co ważne, nagradzanej imprezy.

Co na to nasi zachodni sąsiedzi? Wobec braku konkretnych zapowiedzi kolejnego oficjalnego konwentu gwiezdnowojennego w Europie, z dużym entuzjazmem przyjęto wieść o organizacji w tym właśnie roku kolejnej imprezy z cyklu Jedi-Con. Przełamanie 3-letniego cyklu edycji (poprzednia miała miejsce w 2008 roku) powitano, jak przypuszczam, z aplauzem i ogólnym zaakceptowaniem, ale także z nadzieją, iż najnowsza odsłona tego eventu zaspokoi głód pozostawiony przez Celebration Europe. Czy był to optymizm uzasadniony? Przyjrzyjmy się plusom i minusom Jedi-Conu 2010.

The Good

Hotel Maritim Dusseldorf, otwarty na krótko przed poprzednim Jedi-Conem, po raz kolejny posłużył za lokalizację konwentu. Trzeba przyznać, że po dwóch latach miejsce wciąż potrafi wywrzeć pozytywne wrażenie – schludny, zadbany, przestronny i nowocześnie wyposażony gmach, z dobrze oświetloną i nagłośnioną salą to otoczenie wręcz idealne do przeprowadzenia imprezy obliczonej na grube tysiące odwiedzających. Na użytek imprezy przeznaczono niemal całą powierzchnię konferencyjną hotelu, dzięki czemu fani zyskali na swoje potrzeby dwa sporych rozmiarów pomieszczenia, które zostały zapełnione po brzegi stołami z prezentacjami, figurkami i gadżetami.


Postawa tzw. con helpers, czyli po naszemu „gżdaczy”, sprawiała poprawne wrażenie – pomocników było dużo, byli dobrze poinformowani i władali ogólnie zrozumiałym językiem (często byli też klawo przebrani). Warto również wspomnieć o pracy personelu technicznego – czuć było, że ktoś czuwa nad przebiegiem najważniejszych spotkań i choć wpadek nie udało się uniknąć (Denise Vasquez i Randy Martineza pomylono z aktorami, którzy wcielili się w łowców nagród 4-LOMa i Zuckussa), to zdecydowanie stanowiły one margines. Wysiłki techników pozwoliły m.in. sprawniej przeprowadzić konkurs strojów, który okazał się jednym z bardziej niedopracowanych punktów programu Jedi-Conu 2008 (więcej na ten temat tutaj).


Nie lada gratkę przygotowano dla prawdziwych nerdów – wszelakich giełd i sklepów było całe multum. Zaopatrzyć można się było w plakaty, figurki, gadżety, a także filmy – w tym klasykę SF i takie kulty, jak Starcrash czy Galaxina (niestety w języku ojczystym Goethego). Jeśli ktoś nie znalazł niczego dla siebie w ofercie standardowej, mógł spróbować szczęścia na aukcji prowadzonej przez Steve’a Sansweeta. Była to naprawdę wyjątkowa okazja do nabycia – za równowartość kilku pensji – przedmiotów o szczególnej wartości lanserskiej, takich jak np. komplet kart kolekcjonerskich lub skórzana kurtka z napisem „Lucasfilm”.


Na imprezę tłumnie zjechali wielbiciele tzw. cosplay (ang. cosplay) – korytarze hotelu co rusz przemierzali mniej lub bardziej gustownie przebrani konwentowicze. Pośród szczególnie udanych konstrukcji (wózek w kształcie X-Winga) i kostiumów (fenomenalny, acz prawdopodobnie zerżnięty z Celebration, Generał Grievous) obecne były motywy spoza uniwersum Star Wars. Spotkać można było m.in. klasycznego Cylona, przemykające cichaczem postacie ze Star Treka, a nawet samego władcę Aquilonii – potężnego Conana (nie mylić z Conanem Antonio Motti, o którym za chwilę). Wszyscy chętnie prezentowali swe wdzięki, co – ku uciesze zboczeńców – owocowało powstaniem wielu spontanicznych fotopunktów.



Główne motto imprezy, „Star Wars Rocks”, zwiastowało pojawienie się elementów rockowych, które faktycznie były widoczne, przede wszystkim na potańcówce w niedzielny wieczór. To właśnie hard rock, w wykonaniu kapitalnej formacji Nomad Soul, uratował raczej eksperymentalny i awangardowy teleturniej Super Jedi Show (szerzej o nim w minusach). Zamiłowanie do rockowania udzieliło się nawet gościom imprezy – Randy Martinez i Denise Vasquez (mimo kontuzji) zagrali krótki koncert na zakończenie konwentu w poniedziałek, o czym poświadczy serwis YouTube:


Rockowa atmosfera sięgnęła jednak zenitu w momencie, gdy uroczyste otwarcie imprezy rozpoczęło się w takt znanej bywalcom rodzimych konwentów melodii „Science Fiction, Double Feature”. Chwilę później zebraną na głównej hali publikę ogarnął dziki szał, gdy na ekranie ukazało się alternatywne hasło Jedi-Conu – „Rocky Horror Star Wars Show”. Zmyślnie przerobiony tekst utworu nieźle współgrał z popisami tancerzy na scenie – widać było, że dużo pracy włożono w kostiumy i rekwizyty. Gdy do uszu zebranych dotarła melodia „Time Warp” wyniesiono nawet kultową w pewnych kręgach tablicę z tanecznymi krokami! Przed wyskoczeniem z fotela i przyłączeniem się do tańców na scenie powstrzymywała mnie jedynie nieznajomość tekstu i ruchów, te bowiem uległy zmianie w celu dopasowania ich do realiów gwiezdnowojennego uniwersum. Sam występ zwieńczony został gromkimi, w pełni uzasadnionymi brawami, ja zaś mogłem swobodnie zaliczać punkty lansu dzięki tej oto koszulce.


The Bad

Hotel miał również swoją ciemną stronę, którą odczuli przede wszystkim nocujący w nim konwentowicze. Na porządku dziennym było oferowanie pokojów 2-osobowych jako (droższe) „jedynki” (różnica polegała na tym, że dwa łóżka zsunięte były razem (może Autor po prostu błędnie odczytał ideę integracji przyświecającą hotelarzom? – Cmdr JJA)), czy też kulawa organizacja śniadań, które przypisano do numerów pokojów. Zawiedli się również miłośnicy nieograniczonego dostępu do sieci. Surfowanie w Internecie możliwe było tylko po uiszczeniu odpowiedniej opłaty – dla wygody gości w trzech różnych wariantach. Niestety z nastaniem nowego dnia wykupiony limit czasu (sic!) był zerowany, o czym już użytkowników nie informowano.

Drożyzna przebijała również z menu knajpy konwentowej, a ściślej mówiąc – jedynej knajpy w okolicy. Małe piwo (0,33 l) kosztowało w niej 3,50 euro, podczas gdy parę kroków dalej, po wejściu na ścisły teren konwentu, obsługa cateringowa oferowała ten sam napój w cenie o 1 euro niższej. Biorąc pod uwagę fakt, iż w barze odbył się w niedzielę oficjalny punkt programu, czy nie było możliwe zorganizowanie jakiejś motywującej zniżki po okazaniu identyfikatora? A tak, wielu konwentowiczów wolało bunkrować się w niewielkich gronach po pokojach i spożywać trunki kupione w pobliskim supermarkecie. Z dumą mogę napisać, że ten aspekt polskie konwenty mają lepiej opanowany.

Miło było spotkać szacownych gości konwentu – pośród nich znanego i lubianego Rysia, bynajmniej nie z Klanu, który mógłby swobodnie ubiegać się o polskie obywatelstwo – jednak ciężko było oprzeć się wrażeniu, iż dla niemieckiego fana (a z pewnością orga) pełnili oni wyłącznie funkcję dekoracyjną. Podczas paneli prelegentów zostawiano na scenie samych sobie, bez żadnej osoby prowadzącej, która pomogłaby usprawnić spotkanie, gdy z publiczności nie padały żadne pytania. W efekcie wyglądało to tak, jak gdyby uczestnicy pytali o cokolwiek, byle oszczędzić wstydu stojącej na scenie osobie. To lekceważące podejście organizatorów widać było jeszcze wyraźniej podczas niedzielnego Super Jedi Show, w trakcie którego od zaproszonych VIPów wymagano błyskawicznego zrozumienia zawiłych zasad, tłumaczonych łamaną angielszczyzną. Czy nie można było zapoznać gości z regułami owego show zanim się ono rozpoczęło?


„Produkcji” pt. Super Jedi Show należy się osobny akapit. W zamyśle organizatorów był to przysłowiowy gwoźdź (na szczęście nie do trumny) programu całej imprezy. Już sam ogólny zarys był intrygujący – o tytuł Super Jedi zmagają się super konwentowicze wspierani przez gości imprezy. Ich zadaniem jest przejść zwycięsko przez serię konkurencji mierzących sprawność fizyczną i intelektualną. Choć ogłoszenie na stronie internetowej konwentu skierowane było do wszystkich, na scenie stanęły tylko trzy osoby. Co ciekawe, zanim rozpoczęły się właściwe zmagania, wykonały one program artystyczny w asyście grup (klubów), w ramach których działają. Pytanie – czy posiadanie własnego klubu było czynnikiem decydującym? W jaki sposób wybrano finalistów? Same konkurencje okazały się nudne głównie dlatego, iż poza organizatorami nikt nie rozumiał zasad – być może dlatego objaśnienia uznano za zbędne. Poza tym całość nie była chyba dobrze przećwiczona, bo każdej konkurencji towarzyszyła jakaś usterka – nawet prosty, zdawałoby się, konkurs wiedzy „położyła” osoba przygotowująca pytania i odpowiedzi (na pytanie, ile dzieci miał Han, odpowiedź oficjalna brzmiała 2). W efekcie całość obsunęła się o około godzinę. Pewności nie mam, gdyż już wcześniej postanowiłem udać się do knajpy na rockotekę.

Do powyższej listy należy również dołączyć kwestię informatora, który znów wydano na ładnym, błyszczącym papierze, jednak całkowicie w języku niemieckim (z wyjątkiem pojedynczych haseł). Tym razem zrezygnowano nawet z kserowanej wkładki po angielsku, którą rozdawano poprzednio. Ciężko określić, z czego wynika ta niechęć do języka angielskiego, z pewnością jednak ciężko zaliczyć ją na plus organizatorom. Wrażenia z pewnością nie poprawił fakt, iż aby dostać informator (określany dla niepoznaki mianem „Souvenir Magazin”), należało zapłacić kilka euro za pełen komplet materiałów w gustownej (i ekologicznej!) torbie. To chyba pierwsza tego typu impreza, gdzie płaci się osobno za informator (khm, Celeb, khm – Cmdr JJA). Co ciekawe, aby wcisnąć do magazynu więcej reklam, wycięto program imprezy, który był dostępny w formie ulotek rozrzuconych po terenie konwentu.

The Ugly

Będąc przy temacie informatora, nie sposób pominąć „autystycznych” popisów rysownika, który był uprzejmy popełnić jedne z bardziej szpetnych grafik, jakie dotąd widziałem. Rozumiem pojęcie zabawy konwencją i jestem w stanie zaakceptować karykatury gwiezdnowojenne, także te obecne na ekranie na głównej scenie, ale pod warunkiem, że są one estetycznie przygotowane. Tutaj całość wygląda tak, jakby wyrysowana została w programie MS Paint. Widocznie budżetu nie starczyło na dodatkowe prace autora, kultowej skądinąd, okładki (stawiam piwo pierwszej osobie, która zidentyfikuje wszystkie przerobione na niej albumy).


„Reasumując na zakończenie…”

Pomimo zgrzytów imprezę należy zaliczyć do udanych. Stworzono warunki, dzięki którym fani mogli się swobodnie integrować i wspólnie kultywować swoją pasję. Warto szczególnie mocno podkreślić, że hard-rockowa (i „transylwańska”) atmosfera imprezy stawiła skuteczny opór coraz popularniejszej (niestety) tendencji do tworzenia ugłaskanego, familijnego oblicza Gwiezdnych wojen.


Niestety obecna u organizatorów ignorancja z niemałą domieszką arogancji przekładając się bezpośrednio na niedociągnięcia konwentu przesądziła o tym, iż Jedi-Con nie może pretendować do miana pełnego ekwiwalentu Celebration Europe. Impreza wciąż sprawia wrażenie niemieckiego konwentu dla niemieckich fanów, gdzie angielskojęzyczne elementy to czysta egzotyka, a niekiedy nawet zbędny kłopot.

Written by: Sikorka























Komenty FB

komentarzy

Komercha

4 Komentarze(y) na Jedi-Con 2010 – rela!!!

  1. Za mało zdjęć z księżniczką Leią!:(

  2. o w morde! zajebisty kostium greviousa!

  3. Tylko podpis autora malo wyrazny;)

    Dzieki wielkie za tekst. Wierszowke wypijemy na Polconie.

  4. Kostium Greviousa w "akcji":
    [url]http://www.youtube.com/watch?v=ZHmWciSRWjI[/url]

Dodaj komentarz