Day the Earth Stood Still, The/Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia (2008)

Tytuł: The Day the Earth Stood Still, Dzień w którym zatrzymała się Ziemia
Produkcja: USA, 2008
Gatunek: Fantastyczno-naukowy
Dyrekcja: Scott Derrickson
Za udział wzięli: Keanu, Jennifer Connely, Will Smith Jr., John Cleese, T-Bag, Bruce Baxter z King Konga, kolega Jacka Bauera, kultowy Chińczyk
O co chodzi: Kosmiczny Klaatu przylatuje na Ziemię z propozycją nie do odrzucenia

Wy Ziemianie i wasza zbieżna perspektywa…

Jakie to jest: Nikt nie wiązał specjalnie wielkich nadziei z rimejkiem Dnia, w którym stanęła Ziemia. Jednych odstraszał Keanu, drugich sama koncepcja remakowania klasyka o kultowym kosmicie i jego robocim koledze. Ja natomiast spodziewałem się w miarę przyzwoitego filmu SFa, który mnie nie będzie wkurzał, będzie miał parę dobrych scen, ale przez swoją przewidywalność ocenię go na 4. Niestety nie.

Pan Scott Derrickson o filmie tym śnił ponoć od lat. Ewidentnie widać, że wyklarował sobie w mózgu kilka kultowych scenek i dialogów, które następnie umieścił w trailerze. Problem polega na tym, że pomiędzy tymi scenkami musiało się znaleźć nieco wypełniacza, a na końcu jakieś w miarę rozumne zakończenie. Niestety – z tymi elementami właśnie jest problem. Krótko mówiąc, film jest po prostu lekko… płaski.

Widać, że twórcy starali się w miarę trzymać oryginału – wiele scen tudzież dialogów jest wręcz przeniesionych z 1951, choć oczywiście całość odpowiednio unowocześniona (kula energii zamiast UFA, Central Park zamiast trawnika w Waszyngtonie, Pani Sekretarz zamiast Pana Sekretarza, murzyńskie dziecko zamiast białego dziecka), jednak ogólnie struktura filmu i kluczowe sceny są zachowane. Mamy też nawiązania do innej klasyki, jak np. zbieranie naukowców przez wojsko po chatach, rodem z Andromeda Strain. Ta wysoka forma starcza jednak tylko tak na 1/3 czasu projekcji, bo potem zaczyna się kreacyjny lot Pana Reżysera.

Domek, który świeci

Największym odstępstwem od oryginału jest sam Klaatu. W klasyku był on zwykłym kolesiem, który zdobywał wiedzę o Ziemi cwanie wchodząc w interakcje z zamieszkującą ją ludnością. Tutaj Keanu ma praktycznie boskie moce, które pozwalają mu robić właściwie wszystko – od uruchomienia odłączonego telefonu po wskrzeszenie nieboszczyka. Natomiast wiedzę swoją o ludziach czerpie wyłącznie z obserwacji koleżanki Connely z jej wkurzającym murzyńskim bachorem. Rozumiem, że dla przeciętnego widza oglądanie super kolesia w gajerze jest ciekawsze niż zwykłego kolesia w gajerze, ale przez tę omnipotencję postać ta mega traci. O aktorstwie samego Keanu normalnie nie można dobrego słowa powiedzieć i sam korzystam z tego przy każdej okazji, ale do roli ponurego kosmity koleś nadał się idealnie. Właściwie chyba trzeba powiedzieć, że jego rola to jeden z nielicznych plusów filmu. Pomimo debilizmu postępowania samej postaci Keanu robi co może, aby wypadła ona jak najlepiej i gdyby wyrwać go z kontekstu, to całkiem nieźle mu to wyszło.

Jedziemy dalej: nigdy nie jest wyjaśnione kim właściwie jest Gort i jaka jest jego rola (poza tym że silikonowo-genetycznie-cośtam). To po prostu wielki robot-potwór, który atakuje Nowy Jork, a potem zapominamy o nim na godzinę filmu. Zamiast powiedzieć nam o nim cokolwiek, reżyser pozwala nam oglądać jego pojedynki z samolotami, czołgami i jeszcze większe cuda wianki. Gort zachowuje co prawda swój nimb milczącego, niezniszczalnego arcyrobota, ale to ciut za mało. Cud, że w ogóle znalazło się miejsce dla „Klaatu Barada Nikto” – ale wstawione jest tak bez sensu, że 99% widowni bierze ten tekst po prostu za jakiś kosmicki bełkot.

Ryba dziś bierze

Najsilniej do klimatu ogólnie SF lat ’50 film próbuje chyba nawiązać scenami militarnymi. Tutaj obłąkany dyrektor wojska nieokreślonego stopnia, T-Bag wysyła na Gorta kolejne fale ataku, od samolotów po czołgi, których masówa przywodzi na myśl inny klasyk – Megiddo. Domyślam się, że te sceny wstawione idealnie pod publiczkę miałyby właśnie obrazować dziki warmongeryzm i generałów w ciemnych okularach wysyłających w kinie od lat dywizje do walki z kosmitami – tu jednak tak kontrastuje to z resztą filmu, że budzi tylko wywrót oczu.

Jak pamiętamy, w wersji retro jedną z głównych postaci był profesor Barnhardt. Tutaj pojawia się on, a jakże, na bite 2 minuty czasu ekranowego, a gra go nie kto inny jak John Cleese. Rozumiem, że Cleese jest kultowy i bardzo starał się zagrać postać dramatyczną, a nie komediową, ale sorry – to jedna z największych castingowych kul w płot w historii kina. I nie pomoże tu nawet dość żenująca parafraza ze sceną przy tablicy. Poza wzmiankowanym Cleesem do obsady czepić się nie mogę. Connelly jak zwykle bardzo daje radę i nawet Murzyniątko radzi sobie idealnie wkurzając bohaterów filmu i nas. Sceny dramatyczno-międzyludzkie są nawet na mega dobrym poziomie (zwłaszcza przez pierwsze pół godziny filmu), ale niestety z czasem muszą ustąpić miejsca kosmicznemu blubraniu, które jest znacznie mniej przekonujące.

Ziemianie, rozumiem już Gwiazdkę!

Sama tzw. oś fabularna też pozostawia sporo do życzenia: Jak każdy się domyślił (albo zobaczył w trailerach) przesłanie kosmity zmieniono z pokojowego na eko. Pomimo mało ekscytującej natury tej tematyki można ją było w filmie przekazać w miarę dramatyczny sposób – niestety tego nie zrobiono. Jest ono zaserwowane zresztą wyjątkowo mgliście i poza tym, że Keanu powtarza, że „ludzie muszą się zmienić”, nie do końca wiadomo, o co mu właściwie chodzi. Wątpliwości natury logicznej budzi też sam cel jego wizyty: po cholerę Klaatu w ogóle tu przyleciał i chce wystąpić przed ONZem, skoro twierdzi, że decyzja na temat Ziemi już podjęta i ostateczna? Chce przekazać wszystkim hurtem dobre wieści?

Poznawanie naszej kochanej planety przez Klaatu w infantylnych dialogach ze starej wersji było milion razy bardziej sensowne niż jego doświadczenia współczesne. Mamy tu momentalny przeskok od totalnego niezrozumienia ludzi przez kosmitę po naiwną sympatię do nich – co w porównaniu z socjalną rzeźbą Klaatu w wersji oryginalnej jest po prostu prymitywne. Keanu w kółko powtarza, jak ludzie różnią się od niego i jacy są cieńcy, a potem nagle staje się wielkim przyjacielem wszystkich. Nie pomaga tu dość toporna scena macdonaldowej rozmowy z innym kosmicznym zesłańcem siedzącym na Ziemi od 70 lat – kurde, ten dialog jest na poziomie SG-1.

Film porusza też modny ostatnio wątek apokaliptyczny i „jak ludzkość sobie radzi czekając na koniec świata” (w tym wypadku atak kosmitów). Rozumiem, że nie jest to główny temat filmu, ale potraktowany został tak zlewacko, że nie wiem – Wojna światów to nie jest (za to są tradycyjne stockowe zdjęcia zamieszek widoczne w telewizorze plus korki na ulicach). Miłe natomiast nawiązanie do dokonań Willa Smitha seniora w postaci jazdy jego potomka ulicami opuszczonego Nowego Jorku.

No i jak to zwykle bywa, mogło być z tego coś fajnego. Film ma miły styl wizualny, momentami fajny klimat i kilka scen jest naprawdę świetnych. Niestety padł ofiarą widowiskowości, efektowości i poprawiania na siłę czegoś, co poprawy nie wymaga. Pan Derrickson najwyraźniej myślał właśnie półkulą mózgu odpowiedzialną za visual, a nie sensowne postacie. Na temat samego stawania Ziemi tudzież zakończenia nie będę się wypowiadał z oczywistych powodów – jednak zaznaczę, że większej impotencji kreatywnej dawno nie widziałem. Zaczynam mocno podejrzewać, że stylem Mgły polski dystrybutor zapomniał wysłać do kin jednej rolki z filmem – tym razem ostatniej.

Stary DTESS był oczywiście jak na współczesne standardy długi, powolny i mało epiczny. Może jednak właśnie dzięki temu postacie miały tam ręce i nogi, wszystko z czegoś wynikało, wątki zaczynały się, rozwijały i były ładnie zamykane, a sam przebieg akcji przekonujący. Cóż, jak się okazuje – teraz już takich nie robią.

Ocena (1-5):
Nawiązania do Cloverfielda: 5
Klaatu: 4
Gort: 4
Fajność: 3

Cytat: There’s another side to you. I feel it now!

Ciekawostka przyrodnicza: W trakcie seansu wymyśliłem jeszcze lepszy rimejk: Czarnoskóry żołnierz USA wraca z Iraku do kraju i postanawia odwiedzić w Teksasie swojego kolegę z wojska. Na miejscu okazuje się, że kolega niestety nie żyje, a za to bohatera zaczyna prześladować zły szeryf-rasista. Żołnierz ucieka przed nim w towarzystwie kobiety, murzyńskiego dziecka i psa, a ponieważ w Iraku nauczył się pustynnych sztuczek zastawia różne pułapki na żołdaków szeryfa. Na koniec jest wielka strzelanina, ale pułkownik przekonuje go, by się poddał. W kolejnych częściach wypuszczają go z więzienia i wysyłają na różne misje w świecie!

Written by: Commander John J. Adams

 

Komenty FB

komentarzy

Komercha

14 Komentarze(y) na Day the Earth Stood Still, The/Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia (2008)

  1. Fajny pomysl na rimejk! Mozna nawet pierwsza litere zmienic z R na B zeby byl powiew swiezosci! Jedna uwaga: kolega z wojska, ktorego chce odwiedzic bohater to nie tyle kolega co partner (gej) a lokalny szeryf podzegany jest do dzialania przez katolickiego ksiedza. Oscar jak w banku.

  2. Jakie, oprócz wspomninnego w innej recce mostka, są nawiązania do Cloverfielda?

  3. – central Park
    – wychodzenie z wraku tamże
    – "Our weapons are useless"

  4. I mostek (pod mostkiem), z klowerfildu.
    A film niedobry.

  5. Komandorze, miękniecie na starość. Oceny stanowczo zawyzone.
    To chyba z powodu tęsknoty za jakimkolwiek SF, bo w ostatnich czasach kinowych sfow z robotami, przyszloscia, kosmosem itp jak na lekarstwo (ale zaczelo sie cos ruszac w tym roku).

  6. Tytuł filmiszcza winien brzmieć "Keanu Barada Nikto" lub "Dzień w który mi stanął, not"

  7. Fakt, posucha w sci-fi. Dobrze że są jeszcze seriale.

  8. To przykre. Zmarnować taki potencjał. Nie uchodzi.

  9. "Connelly jak zwykle bardzo daje radę"-tez bym bardzo chetnie dal jej rade…ou jea…

  10. "Wy Ziemianie i wasza zbieżna perspektywa…"
    Leżę 😀

  11. Pomysł na rimejk:

    Klaatu przylatuje na Ziemię tylko po to by zobaczyć, że wszystko jest tu już obrócone w perzynę. Wsiada na statek i odlatuje.

    Koniec

    Aha! Jeszcze scena stanięcia Ziemi żeby tytuł się zgadzał. Ale to można zrobić po napisach.

  12. Znalazłem aproposową ciekawostkę – reckę wczesnej wersji scenariusza:
    http://www.aintitcool.com/node/36336

  13. Hura! Hura! Dzięki Wam Komendancie zyskałem znów trochę wolnego czasu poprzez zrezygnowanie z oglądania filmu!

  14. w sumie kto lepiej by zagrał ledwożywego, wychudzonego kosmitę wyciagniętego z czegoś przypominającego kisiel… jak nie Keanu, chyba tylko dla tej sceny go zatrudnili, film? ehhh, słaby, obejrzałem tylko ze względu na stary, kilka fajnych wiodoczków, pomyslów ale całość mnie nie przekonuje…

Dodaj komentarz